piątek, 30 grudnia 2011

Grudniowe zużycia

Ten post miał powstać już w styczniu, jednak postanowiłam pozbyć się wszystkich śmieci, żeby nie wchodzić z nimi w nowy rok i oto kolejne puste opakowania lądują w koszu :)

  • masło do ciała Granat Bielenda- moje ukochane masełko. Zachwycałam się nim wiele razy i z żalem wyrzucam słoiczek po nim. Z pewnością zakupię jeszcze nie jedno jego opakowanie, w szufladzie czeka w kolejce jego wersja avokado :)
  • mydełko oliwkowe- uwielbiam mydełka oliwkowe. Od kiedy ich używam moja cera o wiele lepiej się prezentuje. Moje greckie zapasy przez ostatnie pół roku mocno stopniały i została mi już tylko jedna kostka :(
  • balsam nawilżająco-regenerujący do włosów Joanna- bardzo lubię ten balsam zużyłam już chyba z 5 jego opakowań, a jedno starcza mi praktycznie na 3-4miesiące. Odrobinę mi się przejadł choć nie zmienia to faktu, że świetnie wpłynął na moje włosy.
  • lakier do paznokci Miss Selene nr 205- bardzo lubiłam ten kolor. Niestety choć zostało go jeszcze sporo w buteleczce, to lakier tak zgęstniał, że nie jestem w stanie już nic z nim zrobić :(
  • bezbarwny lakier Eveline- najzwyklejszy w świecie bezbarwny lakier, który zastygł. Zostało go około 1-3 lecz nie nadaje się już do użytku. Kupiłam go kiedyś w dwupaku z czerwonym lakierem z tej samej firmy w Bierdonce za 8zł :)
  • maska do włosów Vatika- byłam z niej bardzo zadowolona, pięknie pielęgnowała moje włosy, niestety pod koniec opakowanie zaczęła mi je dość mocno obciążać :(
  • peeling do ciała GoodKaarma- świetny produkt, niestety jak to peeling szybko się skończył :( Czekam aż będę mogła go zamówić, żeby znowu cieszyć się jego rewelacyjnymi jak na peeling właściwościami.
  • odżywczy krem do rąk wanilia Yves Rocher- przyjemny krem, jednak pod koniec używania pompka w ogóle do niego nie docierała. Musiałam przełożyć go do słoiczka (wyszło go akurat 50ml, czyli 1/4 całej ilości kremu) i wtedy używanie nie było już takie przyjemne jak przy użyciu pompki ;) 
Wyszło tego sporo, choć do moich rekordów po dwadzieścia kilka produktów daleko. Uwielbiam pisać takie posty, bo dzięki nim najwyraźniej widzę jakie kosmetyczne zmiany u mnie zachodzą :)

Po raz drugi już życzę Wam jutro wyśmienitej zabawy oraz tego, żeby w Nowym Roku spełniły się Wasze marzenia :)

poniedziałek, 26 grudnia 2011

Przesyłka ekspresowa

W piątek przyszła do mnie w ekspresowym tempie paczka od firmy Head & Shoulders. Zawierała ona pięknie zapakowany zestaw szamponów i odżywek z dołączonym odręcznie napisanym listem. Sprawiła mi ona ogromną radość, szczególnie, że przyszła szybciej niż się spodziewałam i jej rozpakowanie było miłym przerywnikiem w świątecznych przygotowaniach :)


Szampony i odżywki od razu poszły w ruch, sama przejęłam duet z serii Citrus Fresh, reszta poszła do domowników. Dla każdego coś dobrego :) Jak tylko poużywamy ich dłużej możecie się spodziewać recenzji.

Oprócz tego prezentu sama sprawiłam sobie pędzel do podkładu firmy E.L.F.. Miała to być inwestycja w ramach moich kosmetycznych postanowień noworocznych, że rozszerzę moją kolekcję pędzli. Niestety, ale coś nie idzie nam współpraca. Choć czytałam na jego temat wiele dobrego to sama nie potrafię nim ładnie operować. Ciągle wychodzą mi smugi, warstwa podkładu jest zdecydowanie za gruba. Mam zamiar jeszcze trochę poćwiczyć, nie chciałabym, żeby się okazało, że te kilkanaście złotych wydałam na marne :(


Jutro wyjeżdżam na kilka dni i planuję po moim powrocie napisać post o kosmetykach, które zabieram w podróż. Tymczasem życzę Wam udanej zabawy sylwestrowej, ponieważ do tego czasu raczej nie będę miała okazji się do Was odezwać ;)

Pozdrawiam serdecznie!

piątek, 23 grudnia 2011

Dlaczego kocham Ziaję, odsłona już sama nie wiem która

Obiecuję, że tym razem nie będę się zbyt długo rozwodzić na temat tego, za co uwielbiam Ziaję, choć mam pełną świadomość tego, że nie wszystkie jej produkty są idealne. Obiecuję, że nie będę wymieniać tego, co przypadło mi do gustu, a co nie. Przejdę od razu do konkretów i zacznę pisać pieśń pochwalną na temat maski intensywnie wygładzającej do włosów niesfornych. Pewnie większość z Was pierwszy raz zobaczy ją na oczy. Sama natknęłam się na nią przypadkiem w małej drogerii i zapłaciłam za nią niecałe 5zł za 200ml.


Słoiczek identyczny jak w przypadku balsamów do ciała. Dzięki temu jesteśmy w stanie wyciągnąć maskę do ostatniej kropli. Muszę przyznać, że lubię te proste ziajowe opakowania.

Skoncentrowany preparat o niskim pH, który zamyka łuski i regeneruje włosy aż po same końce.

DZIAŁANIE
  • Doskonale wygładza otwarte łuski włosów.
  • Dodaje blasku od nasady aż po końcówki.
  • Aktywnie nawilża i uelastycznia włosy.
  • Nadaje włosom wyjątkową miękkość.

SPOSÓB UŻYCIA
Maskę nanieść na mokre włosy. Wmasować i pozostawić na ok. 3 – 5 minut. Dokładnie spłukać. W przypadku zniszczonych końcówek preparat wmasować w końce włosów, nie spłukiwać.



Początkowo używałam tej maski jako odżywki do włosów. Nakładałam ją na chwilę na mokre włosy, następnie spłukiwałam. Efekt był taki, że już po pierwszym użyciu grzebień wchodził mi we włosy jak w masło. Były one rozczesane bez żadnego szarpania, wyrywania itp. Dokładnie tego od odżywki oczekuję, więc już byłam zadowolona. Naszła mnie jednak chęć, żeby nałożyć ją na włosy na dłużej i tutaj efekt przerósł moje oczekiwania. Włosy były miękkie, wygładzone, pięknie lśniące. Nie mogłam przestać ich dotykać ;) Teraz w zimie nie wychodzę z domu bez czapki, co niestety niekorzystnie wpływa na świeżość moich kłaczków, jednak od kiedy stosuję tę odżywkę/maskę nie mam już z tym problemu. Co więcej, moje cienkie włosy w żaden sposób nie były obciążone. Wiem, że z tej samej serii jest dostępna również odżywka bez spłukiwania i odżywka w sprayu. Widziałam je w mojej drogerii i obie kosztują około 5zł.


Konsystencja przypomina mi jogurt naturalny, niewiele jej potrzeba, żeby nałożyć na całą długość włosów. Ma również bardzo przyjemny zapach, ciężko mi go określić, jednak jest miły dla nosa, a po użyciu delikatnie wyczuwalny na włosach.

SKŁAD: Aqua (Water), Cetearyl Alcohol*, Cetrimonium Chloride, Dimethicone, Behentimonium Chloride, Isopropyl Myristate*, Helianthus Annus (Sunflower) Seed Oil*, Panthenol, Polyquaternium-10, Hydrolyzed Silk, Sodium Benzoate*, Parfum (Fragrance), Linalool, Citronellol, Hexyl Cinnamal, Butylphenyl Methylopropional, Limonene, Eugenol, Citric Acid*.

* surowiec zaaprobowany przez ECOCERT.

środa, 21 grudnia 2011

Owsianka

Jakieś 3 miesiące temu chwaliłam Wam się moim pierwszym zamówieniem z Mydlarni Tuli. Dziś pora na kolejną odsłonę produktów, które znalazłam w przesyłce, mowa będzie o peelingującym mydełku owsianka. Jego duża kostka o wadze 100g kosztuje 10zł, mała o wadze 30-50g 4zł.


Mydełko to dostałam jako gratis do zamówienia, co była bardzo miłym gestem :) Na zdjęciu widzicie małą, jeszcze nieodpakowaną z folii kostkę. Większe mają kwadratowy kształt, jednak te małe okrągłe wydają mi się być bardziej poręczne jeśli chodzi o stosowanie ich do twarzy.

Najłagodniejszy z naszych peelingów. Zmiękcza naskórek i delikatnie złuszcza martwe komórki.  Masaż pobudza krążenie i poprawia koloryt skóry. Stymuluje naturalny proces regeneracji komórek poprzez dostarczanie im cennych minerałów (m.in. potas, wapń, magnez, żelazo, mangan, a nawet cynk).
 
 
Jak widać na zdjęciu skład mydełka jest bardzo przyjazny. Nie ma ono praktycznie żadnego zapachu, a jeśli już to jest on niesamowicie delikatny, w żadnym wypadku nie można określić go nieprzyjemnym. Jeśli chodzi o jego działanie to jestem nim zachwycona. Z racji tego, że owsiane ziarenka są całkiem spore stosuję go tylko raz w tygodniu. Moja skóra jest po nim rozpromieniona, wygładzona i co najważniejsze wcale nie jest przesuszona, a przyjemnie miękka. Nietypowy kształt sprawia, że samemu łatwo można zmniejszyć lub zwiększyć intensywność ścierania naskórka. 


Tak prezentuje się mydełko po prawie 3 miesiącach używania. Początkowo ciężko mi było się na nie przestawić, jednak teraz nie zamienię go na nic innego! :) Z racji tego, że produkty z Mydlarnii Tuli bardzo mi się spodobały złożyłam już u nich kolejne zamówienie, które dotarło do mnie w ekspresowym tempie. W jego skład wchodzi kolejny balsam w kostce o kształcie róży, które recenzowałam niedawno, mydełko kokosowe oraz gratisowe mydełko z glinką czerwoną. Jestem uzależniona od mydełek!


W kolejnym zamówieniu z pewnością sprawię sobie większą kostkę peelingującą do całego ciała, jednak obecnie na półce mam 3 peelingi i ktoś też je musi zużyć ;)

piątek, 16 grudnia 2011

Chemiczna pomarańcza


Ci, którzy czytają mojego bloga wiedzą, że nie mam szczęścia do maseczek w saszetkach. Jednak wypadałoby też wykończyć zapasy z szuflady. Niestety każdy kolejny produkt okazuje się być coraz to większym bublem. Maseczka ze Schleckera, Rilanja Care okazała się nie odstawać od tego mało chlubnego szeregu. Za podwójną saszetkę (2x7,5ml) zapłaciłam około 3zł.

Do zakupu tej maseczki zachęciły mnie owoce na opakowaniu. Wiem, że to mało sensowne wytłumaczenie, jednak spodziewałam się po rozcięciu saszetki multiwitaminowej bomby. Niestety nic takiego nie miało miejsca. Teraz już wiem, że należy czytać składy kosmetyków, a nie brać wszystko w ciemno. Nie mogę się więc dziwić, że produkt, który na samym początku listy ingredientów ma alkohol niemiłosiernie śmierdzi alkoholem...

Maseczka ma wściekle pomarańczowy kolor. Dziwne jest to, że z opakowania wylewa się jak woda, a na twarzy od razu zbija się w grudki, które ciężko rozsmarować nawet pędzlem. Przez to nakłada się ją nierównomiernie, a co za tym idzie w różnych miejscach wysycha w różnym tempie. Mówiąc krótko zupełnie nie chce współpracować i ciężko się nią operuje.

Na domiar złego, maseczka praktycznie nie działa. Nie czuję najmniejszej różnicy na twarzy przed i po jej nałożeniu. Mocna alkoholowa woń sprawia, że skóra pod oczami zaczyna mnie piec, nawet wtedy, gdy omijam te okolice. Reasumując, chemiczny skład, brak działania i toporna konsystencja skreślają u mnie ten produkt. Na szczęście mam jeszcze pół tubki świetnej maseczki peel-off z Avonu, już więcej nie będę jej zdradzać ;)

czwartek, 15 grudnia 2011

TAG: 5 noworocznych postanowień kosmetycznych

Zostałam otagowana przez Simply_a_woman :* Dziękuję :)
 
Zasady zabawy:

1. Piszemy kto zaprosił nas do zabawy.
2. Podajemy 5 postanowień dotyczących kosmetyków, które mamy zamiar zrealizować w nowym roku.
3. Zapraszamy do zabawy minimum 5 kolejnych blogerek:)

W 2012 roku...

... metodą małych kroczków zacznę przestawiać się na bardziej naturalną pielęgnację i będę większą uwagę przykładać do składów kosmetyków. Już powoli zaczęłam działać w tym kierunku i widzę efekty, więc zamierzam trwać w tym postanowieniu. Oczywiście bez szaleństw, bo nie wyobrażam sobie z dnia na dzień wyrzucić wszystkiego co mam ;)

... złożę swoje pierwsze zamówienie w Biochemii Urody. Tyle dobrego o BU już czytałam, lecz jakaś tajemnicza siła powstrzymuje mnie przed zakupami u nich. 

... przestanę kupować rzeczy tylko dlatego, że głupio wyjść z drogerii z pustymi rękoma. A potem w koszyczku na pomadki ląduje kolejny błyszczyk, którego i tak nie będę używać. Pewnie wiele z Was dobrze zna to uczucie.

... zacznę śmielej korzystać z kolorowych cieni. Całe życie tylko brązy i brązy, koniec z tym!

... uzupełnię pędzlowe braki. Ta część mojej kosmetyczki zdecydowanie potrzebuje nowego towarzystwa.

TAG bardzo mi się spodobał i jak zwykle zachęcam wszystkich do wzięcia w nim udziału. Jednak zasady to zasady i nominuję pięć użytkowniczek:

niedziela, 11 grudnia 2011

Uwaga, znowu bubel!

Już jakiś czas temu postanowiłam sobie, że nie będę kupować produktów w ciemno, tylko dlatego, że mają ładne opakowanie i są tanie. Zbyt często okazują się być bublami. Choć to może kwestia mojego szczęścia, że jak biorę coś na chybił trafił to zazwyczaj sięgnę po coś gorszego. Ale przejdźmy do rzeczy. Peeling Synergen do cery wrażliwej kupiłam totalnie z braku laku. Byłam w Rossmannie i nic mi nie wpadło w oko, więc żeby nie wychodzić z pustymi rękami sięgnęłam po ładną różową tubkę i udałam się do kasy. Za 100ml produktu zapłaciłam jedynie 4zł, choć zawsze podkreślam, że nawet te 4zł lepiej przelać na konto schroniska dla zwierząt, niż wyrzucić w błoto, bo do tego sprowadza się zakup tego peelingu.

Gdy pochwaliłam się zakupami w skład których wchodził ten peeling wiele osób napisało mi, że jest to produkt fatalny. Właściwie nie miałam pojęcia jak można zepsuć peeling, skoro sama potrafię go przyrządzić w domu... Przekonałam się już na samym początku jego użytkowania...

W dziwnie pachnącym żelu zatopione są gigantyczne drobinki, które przypominają mi miniaturki żwirku do akwarium. Niektórzy porównują je do wielkich kryształków cukru, jednak cukier przynajmniej w teorii powinien się rozpuścić. Tutaj mamy do czynienia właśnie w takimi małymi ostrymi "kamyczkami". Z tego powodu peeling ten nie powinien nawet stać obok produktów przeznaczonych do cery wrażliwej. Drobinki, które ma w sobie nie tyle co ścierają naskórek, a raczej rysują nam po twarzy. Potrafią spowodować powstanie zaczerwienień, takich samych jak po zadrapaniu. Istne okropieństwo. Nie spodziewałam się, że peeling może okazać się tak beznadziejny! Najprawdopodobniej zużyję go jako peeling do ciała, oszczędzę sobie efektu  mycia twarzy papierem ściernym.

Do twarzy używam obecnie mydełka peelingującego z Mydlarni Tuli i jakościowy przeskok był tak wielki, że miałam ochotę sięgać po nie codziennie ;)

A jacy są Wasi faworyci w kategorii peelingów do twarzy?

piątek, 9 grudnia 2011

Tłusta sprawa

Ostatnio olejki dość często goszczą na naszych blogach. Najwięcej informacji znajdziemy na temat tych do włosów, od pewnego czasu pojawia się też coraz więcej wpisów na temat OCM. Przyznam szczerze, że coś nie mogę się do tego sposobu przekonać. Jednak od kilku miesięcy używam olejku myjącego do twarzy z serii Les Cosmetiques, który Anula przywiozła mi jako część wielkiej paczki, którą dostałam jako pamiątka z jej wakacji :) 

Les Cosmetiques to seria kosmetyków, którą możemy dostać w Carrefourze. Nigdy nie jest mi tak po drodze, a już szczególnie po kosmetyczne zakupy, więc nie wiem czy w Polsce te produkty znajdziecie. Mój egzemplarz przyjechał do mnie z Francji, co sprawiło mi nie małe kłopoty z odczytaniem etykiety ;)

Wcześniej kilka razy miałam do czynienia z olejkiem myjącym z Sephory i pamiętam, że byłam w nim zakochana. Ten produkt śmiało mogę nazwać jego odpowiednikiem. Choć ogólnie lubię robić demakijaż (wiem, że sporo osób tego nienawidzi), to dzięki temu olejkowi czynność ta staje się jeszcze przyjemniejsza. Jedna pompka wystarczy, żeby uzyskać ilość odpowiednią do zmycia makijażu z całej buzi. Dodam, że zawsze do demakijażu oczu używam produktu do tego przeznaczonego. Później resztę twarzy traktuję właśnie tym olejkiem. Doskonale radzi sobie z wszelkimi zanieczyszczeniami, buzia po nim jest gładka i miękka. Jednak osoby, które nie przepadają za tłustymi produktami z pewnością będą niepocieszone takim sposobem mycia. Wielkim plusem jest też jego wydajność, przez 2 miesiące stosowania zużyłam około 1/3 butelki. Podoba mi się, to jak wygląda, pompka z blokadą to zdecydowanie przydatna sprawa :).

Choć jestem z tego olejku zadowolona, to z pewnością sięgnę po coś innego. Po prostu lubię zmieniać tego typu produkty i pewnie nawet jakbym znalazła preparat idealny, to i tak nie wytrzymałabym z nim długo, bo przecież wszystko kusi ;)

A jakie są Wasze ulubione produkty do demakijażu? Wolcie mleczka, płyny micelarne czy dwufazowe? :)

środa, 7 grudnia 2011

Mleczny kompres

Ziaja króluje u mnie w domu od dawna. Wielokrotnie podkreślałam, że bardzo lubię tę firmę, choć muszę przyznać, że poza kosmetykami, które uwielbiam ma też kilka bubli. Dziś opiszę Wam kosmetyk, o który nie przekonał mnie do siebie, choć do nieudanych produktów go nie zaliczę. Mowa będzie o kremie pod oczy z serii kozie mleko. Za 15ml produktu zapłaciłam 5zł.

Lekki, bezzapachowy krem przeznaczony do pielęgnacji delikatnej skóry wokół oczu. Aktywnie odżywia i uelastycznia skórę. Doskonale nawilża, tonizuje i lekko napina naskórek. Skutecznie zapobiega wiotczeniu skóry. Wyraźnie wygładza i spłyca drobne zmarszczki. 

Wstyd się przyznać, lecz był to mój pierwszy krem pod oczy. Wylądował w moim koszyku tylko dlatego, że stał przy kasie, kolejka była długa i z nudów zaczęłam czytać jego ulotkę. Krem faktycznie nie ma żadnego zapachu, fanki tego jak pachnie seria kozie mleko pewnie będą zawiedzione ;)

Nie kupowałam go jako kremu przeciwzmarszczkowego, raczej poszukiwałam dodatkowej porcji nawilżenia. W tym przypadku świetnie się sprawdza. Już niewielka ilość wystarczy, żeby skóra pod oczami była nawilżona, co sprawia, że krem ten jest bardzo wydajny. Używam go codziennie od czerwca i zostało mi jeszcze ok. 1/5 produktu.

Moje zmarszczki od ciągłego śmiania się i uśmiechania pozostały niewzruszone, jak były tak są ;) Jednak podkreślam, że nie chodziło mi o to, żeby je zmniejszać.

Nie mam oczu wrażliwych, jednak krem ten czasem sprawiał, że zaczynały mnie one piec i łzawić. Głównie z tego powodu nie kupię go ponownie i będę odradzać tym, którzy okolice oczu mają delikatne. 


Na pochwałę zasługuje opakowanie, które jest niezwykle wygodne. Precyzyjny dozownik, z którego wszystko można wycisnąć do ostatniej kropli nie zmieni jednak mojej opinii na jego temat. Uważam, że w moim przypadku jest to kosmetyk zbędny. Po zużyciu prawie całej tubki wiem, że powinnam zainwestować raczej w żel niż krem pod oczy. Tutaj moje pytanie do Was- co polecicie osobie, która długie godziny pracuje przy komputerze i wieczorem ma po prostu przemęczone oczy? Myślałam o żelu z arniką- macie z nim doświadczenie?

niedziela, 4 grudnia 2011

Kocie oko

Już tyle razy pokazywałam Wam ten tusz, że w końcu musiałam się zebrać i napisać o nim coś więcej. The Colossal Volum' Express Cat Eyes od Maybelline kupiłam sobie w sierpniu w Schleckerze, gdzie jako nowość był przeceniony i kosztował jedynie 20zł za 9,5ml. Wtedy jeszcze nie dotarła do mnie jego kampania reklamowa i prawdę mówiąc myślałam, że kupuję zwykłego Colossala, któremu po prostu zmieniono opakowanie....


Myślę, że te grubaski od Maybelline są najpopularniejszymi tuszami do rzęs. Sama miałam kiedyś ich tusz w różowym opakowaniu o nazwie The Falsies Volum` Express lecz byłam z niego niezadowolona. Postanowiłam dać szansę słynnemu Colossal'owi ;) To z blogów dowiedziałam się, że sprawiłam sobie jego nową wersję. Dziewczyny bardzo ten tusz zachwalały więc tym bardziej się rozochociłam i szybko przystąpiłam do testów. Niestety równie szybko jak go pierwszy raz użyłam chciałam wyrzucić do kosza. To co on wyczyniał z moimi rzęsami to była jedna wielka porażka. Tworzył mi jedną rzęsę oblepioną grudą tuszu. Aż wstyd do ludzi było wyjść z takim czymś... Przez pewien czas wszędzie tylko na niego narzekałam i pewnie nie jedna z Was sobie przypomni jak mówiłam, że to największe dziadostwo świata ;)
Jakieś 1,5 miesiąca później z braku laku sięgnęłam po niego ponownie. Jakież było moje zdziwienie, kiedy okazało się, że trzymam w dłoniach zupełnie inny produkt! Nie dość, że rzęsy są ładnie podkręcone, wydłużone to jeszcze mam wrażenie jakby było ich więcej. Oczywiście nie jest to efekt jak na zdjęciu promocyjnym, ale to chyba nie wymaga większego komentarza ;) 
Moje rzęsy z natury są bardzo mizerne i efekt, który teraz daje ten tusz bardzo mnie zadowala. Oko jest bardziej wyraziste. Jeśli chodzi o trwałość, to choć tusz nie jest wodoodporny spokojnie wytrzymuje cały dzień. Potrafi się lekko kruszyć, jednak tylko wtedy kiedy będziemy coś majstrować przy oku (mam na myśli pocieranie lub coś podobnego). Okruszki jednak można dosłownie zdmuchnąć z twarzy. Z resztą, jeśli nie będziemy pchać palców do oka to nam one nie grożą :) 


Podoba mi się też szczoteczka i jej kształt, to za jej zasługą rzęsy są podkręcone. Jest wygodna w użyciu, można nią wszędzie dosięgnąć. Na rzęsach mam jedną warstwę tuszu.


Morał z tej historii jest jeden- nie przekreślajmy kosmetyków od razu (działa to również w drugą stronę) i dobrze się z nimi zapoznajmy zanim wydamy ostateczny werdykt na ich temat ;)

sobota, 3 grudnia 2011

Mój przyjaciel peeling

Peelingi do ciała odkryłam stosunkowo późno. Żałuję, że przez tyle czasu nie zwracałam na nie uwagi, teraz wiem, że wiele traciłam ;) Na chwilę obecną w mojej kolekcji mam 3 opakowania i dziś chciałabym przybliżyć Wam jedno z nich ;) Mowa będzie o peelingu solnym z oliwą z oliwek, grejpfrutem i bazylią estońskiej firmy GoodKaarma. Dostałam go od koleżanki z grupy na początku września, Agnieszko jeszcze raz dziękuję! :)


Po peelingi sięgam średnio dwa- trzy razy w tygodniu. Wszystko zależy od mojego humoru, chęci, ciśnienia i kierunku wiatru ;) Najchętniej maltretowałabym się nimi codziennie, jednak jak wiadomo co za dużo to nie zdrowo ;) W związku z tym nie mogę zbyt obiektywnie ocenić na ile wystarcza mi to cudo, używam go na zmianę z innymi peelingami i sięgam po ten słoiczek, na który mnie najdzie chęć ;) Trzeba jednak przyznać, że peeling nie jest kosmetykiem, który starczy nam na długi czas. Myślę, że przy regularnym stosowaniu jego żywotność mogłabym ocenić na +/- 1,5 miesiąca.


Zdecydowanie warto sięgać po peelingi regularnie. Nie dość, że ścierają zrogowaciały naskórek, to świetnie przygotowują skórę do aplikacji kremów. Nie ma nic lepszego niż porządne ścieranie i na to krem ujędrniający ;) Peeling GoodKaarmy niesamowicie przypadł mi do gustu. Dobrze ściera, choć nie tak mocno, jak algi z Bielendy, które opisywałam jakiś czas temu. Dzięki zawartości oliwy z oliwek skóra jest po nim przyjemnie nawilżona i nie potrzebuję sięgać po żaden dodatkowy balsam :) Teraz, gdy jest zimno jest to wielki plus, ponieważ można od razu wskoczyć w piżamkę :) Przez cały następny dzień czuję, że skóra jest miękka i miła w dotyku, jednak nie jest tłusta.


Również ogromnym jego atutem jest piękny zapach. W opakowaniu bardziej czuć grejpfruta, jednak w kontakcie z wodą to zapach bazylii staje się intensywniejszy. Nie jest to jednak bazylia rodem z kuchni, raczej zapach świeżych ziół, które w połączeniu z cytrusową nutą dają doprawdy piękne połączenie.

Cieszę się, że miałam okazję go używać, z chęcią sprawię sobie kolejne opakowanie. Wiem, że na stronie matique można dostać jego wersję z lawendą i bergamotką, jednak niestety wciąż widnieje przy nim napis "produkt chwilowo niedostępny" :( A jakie są Wasze ulubione peelingi? :)

piątek, 2 grudnia 2011

Musztarda po obiedzie

Wielokrotnie już pisałam o tym, że bardzo lubię lakiery Barbry. Dziś pora na prezentację koloru, który totalnie mnie zauroczył, choć spodziewam się, że nie wszyscy podzielą mój zachwyt ;) Lakier pochodzi z najnowszej kolekcji jesiennej o nazwie Miasto jest moje a jego numer to 461. Na stronie nazwano go krówka, jednak gdy zobaczyłam go przedpremierowo na profilu Barbry na facebooku to pierwsza myśl, która przemknęła mi przez głowę jeśli chodzi o nazwę tego koloru to musztarda po obiedzie ;) Buteleczka ma standardowo 8ml i kosztuje 7,99zł.


Niedawno wspominałam, że zmienił mi się lakierowy gust i wolę mniej krzykliwe kolory. Dlatego właśnie ta buteleczka przykuła moją uwagę. Nie jest to typowy nudziak, raczej coś pośredniego między kolorem nude a musztardą. Bardzo przyjemnie mi się go nosi :) Niestety, jego aplikacja nie okazała się tak bajeczna jak w przypadku innych lakierów Barbry, które posiadam, choć w sumie i tak nie mogę na niego narzekać pod tym względem. Trwałość to około 4 dni. Jestem pewna, że lakier stanie się moim ulubieńcem jeśli chodzi o ten sezon zimowy :)