Oj zaniedbałam blogaska i to mocno. Rytuał codziennego podczytywania innych wpisów podczas picia porannej kawy nie słabnie na sile, jednak totalna niemoc zagościła we mnie jeśli idzie o twórczość własną. Wzięła się ona poniekąd z totalnego minimalizmu kosmetycznego. Postanowiłam więc zebrać w jednym poście to, co najczęściej pojawiało się u mnie w tym miesiącu (jak już się pojawiało cokolwiek...). Bez zbędnych wstępów, zaczynamy!

Totalnym niewypałem okazało się moje pierwsze podejście do plastrów do depilacji. Bałam się powtórki z rozrywki z depilatorem, na który wydałam kiedyś fortunę (oczywiście w mniemaniu nastolatki jaką wtedy byłam ;)) jednak ból przy jego użyciu był dla mnie nie do zniesienia przez co do dziś leży gdzieś w domu rodzinnym i zbiera kurz. Pomyślałam, że jak kupię plastry do twarzy, w mniejszym rozmiarze, to zrobię sobie test czy w ogóle dam radę nimi się kleić. Padło na Joannę Sensual, plastry do depilacji twarzy o zapachu owoców leśnych. Jakie było moje zdziwienie, gdy po pierwszym oderwaniu plastra połowa wosku została na mojej skórze, a żaden włosek ani drgnął! Robiłam wszystko zgodnie z instrukcją, za każdym razem było to samo. Depilacji woskiem podziękujemy...

Pozostając w temacie Joanny, sierpień był miesiącem, kiedy skończyłam szampon z Aussie oraz zaczęłam i również skończyłam (ach ta szalona wydajność) szampon z Joanny właśnie. Szampon Aussie do włosów suchych i zniszczonych dostałam w okolicach świąt wielkanocnych, sama z siebie miałabym opory wydać blisko 30zł produkt do mycia włosów. Po zużyciu całej butli mogę powiedzieć tylko jedno: jestem krową i zdania nie zmieniam. Gdyby on chociaż nie plątał włosów... A tu nic a nic, najzwyklejszy szampon w świecie, którego zaletą można uznać jedynie piękny zapach. Cała reszta utrzymuje się na przyzwoicie przeciętnym poziomie. Nawet napisanie o nim kilku zdań sprawia mi kłopot, oto produkt po zużyciu którego szybko o nim zapomnimy. Nie to co szampon z miodem i cytryną od Joanny. Takiego kołtuna jak po jego pierwszym użyciu to ja dawno nie miałam na głowie. Pomimo kilograma odżywki, cudownej szczotki do włosów i hiperdelikatności to prawie płakałam przy rozczesywaniu. Z każdym kolejnym użyciem było lepiej, ale mimo wszystko uważam, że to produkt przeznaczony wyłącznie do omijania go w sklepie. Joanno, masz u mnie minusa!

Całe szczęście, że podczas pierwszego użycia tego felernego szamponu miałam pod ręką maskę Kallosa Latte. Potwierdzam wszystkie zachwyty na jej temat, deal życia 5zł za słoik odżywki cudu <3 Następnym razem wezmę od razu litrowe opakowanie (w tym miejscu przewiduję wpis, w którym to narzekam na tak dużą pojemność). Bolało mnie więc podwójnie, gdy okazało się, że odżywka do włosów tej samej firmy nadaje się co najwyżej jako balsam do golenia. Na włosach nie robi kompletnie nic, nie pomaga w rozczesywaniu, mogłoby jej nie być.

Jak już jestem przy narzekaniu to pokażę dwa produkty do ciała, które choć właściwości pielęgnacyjne mają w porządku to nie mogę ich używać. Masło do ciała Galanea o zapachu brzoskwiniowo waniliowym przyprawiało mnie o mdłości. Pamiętam jak raz po jego użyciu usłyszałam "jesteś pewna, że nie mamy jakiegoś popsutego jedzenia gdzieś w szafce?". Wylądowało w koszu prawie całe pełne, a to nie zdarza się u mnie zbyt często. Mus do ciała Perfecty porzeczkowo grejpfrutowy dostałam na wrocławskim spotkaniu blogerek na początku czerwca. Połączenie zapachowe wydawało mi się w sam raz na lato. Czar prysł po odkręceniu wieczka. Kto nalał mi domestosa do słoika, hę? Po jego użyciu czuję się jak świeżo umyty kibelek...

Na szczęście znalazły się w tym miesiącu dwa produkty, które bardzo przypadły mi do gustu i wymazały z pamięci niesmak po wyżej wspomnianych bublach. Balsam do ciała Isany z olejkiem arganowym stał się chwilowo moim ulubieńcem. Na skutek zapachowej traumy po jego poprzednikach zakochałam się w tym jak pachnie. Z pewnością nie jest to zapach olejku arganowego, ale coś niesamowicie przyjemnego, powiedziałabym, że wręcz eleganckiego. Stopnień nawilżenia jest w sam raz na lato, nie będzie się wchłaniał godzinami, ale też nie grozi nam zostanie sucharkiem. Moje balsamowe zapasy stanowią kilkanaście produktów, ale do tego z pewnością kiedyś wrócę. Ostatnim produktem w dzisiejszym wpisie jest moja różowa miłość odkryta na nowo:

Mowa oczywiście o różu Marble Mania z Essence. Na dysku znalazłam jego stare zdjęcie, teraz już nie wygląda tak ładnie ;) Na szczęście na policzkach daje efekt równie piękny co na samym początku, ba nawet jest fajniej, bo nie dość, że nabrałam wprawy w używaniu takich produktów to jeszcze zaopatrzyłam się w lepsze pędzle ;)