czwartek, 30 maja 2013

Majowe zużycia

Pora na mój ulubiony wpis miesiąca, tak zwany projekt denko :) Jak zwykle zobaczycie u mnie sporo pustych opakowań, moje zapasy już prawie stopniały ;) Otwieranie i zużywanie na bieżąco jednego opakowania ma swoje wielkie plusy w postaci stopniowego odgruzowania łazienkowych półek ;)

  • antyperspirant w żelu Lady Speed Stick 24h protection aloe- moje antyperspirantowe odkrycie. Kupiłam go za grosze kiedy, któregoś dnia do szału doprowadziła mnie długoschnąca kulka Nivei. Nie dość, że zapewnia rewelacyjna ochronę i pachy suche przez cały dzień (oczywiście pomijam momenty ćwiczenia), to żelowa formuła sprawia, że zasycha w mgnieniu oka. Uwielbiam :)
  • głęboko odżywczy krem do rąk i stóp Ziaja- rewelacyjny krem do stóp, do którego wracam, gdy nie mogę dorwać mojego mocznikowego ulubieńca z Isany. Ostrzegam tylko, że jest strasznym tłuściochem ;)
  • Deeply Absorbent Nose Strips Revitale- że tak powiem lol. Plastry, które należało nałożyć na zwilżony nos, dokładnie przykleić, odczekać aż zaschną i oderwać nie zrobiły najmniejszego wrażenia na moich wągrach. Nakładanie ich uznałam bardziej jako zabawę niż faktyczną kurację ;)
  • lakier essence 38 choose me!- lakier, który prawie zużyłam, ale zanim do tego doszło zdążył zaschnąć ;)
  • balsam do ust Tisane- mój absolutny ulubieniec jeżeli chodzi o pielęgnację ust. Jak ogarnę zapas pomadek to wrócę do niego z przyjemnością :)
  • skoncentrowany krem-żel antycellulitowy Pharmaceris- bardzo kiepski produkt. Zupełnie się u mnie nie sprawdził i nie poleciłabym go nikomu :(
  • płyn micelarny BeBeauty- trzecie opakowanie sięgnęło dna, niech to powie samo za siebie ;)
  • żel oczyszczająco-rewitalizujący Garnier czysta skóra Fruit Energy- jestem w szoku, ale polubiłam się z tym żelem! Raz potrzebowałam czegoś w trybie natychmiastowym i ten jegomość spisał się świetnie. Nie wysuszał skóry jak jego zielony brat, dokładnie oczyszczał i nie podrażniał. Pewnie za jakiś czas do niego wrócę :)
  • szampon Babydream- kiedy miałam krótsze włosy był idealny. Teraz, gdy już mi podrosły to nie mam siły męczyć się z plątaniną, którą zawsze powoduje. Część poszła na włosy, a część do mycia pędzli :)
  • peeling pod prysznic Alterra pomarańcza i cukier trzcinowy- nazwanie tego produktu peelingiem to jakaś pomyłka. Prędzej to pięknie pachnący żel pod prysznic z masującymi drobinkami ;)
  • krem do mycia twarzy Alterra z wyciągiem z dzikiej róży- przyjemne mleczko, które używałam z przyjemnością. W przeciwieństwie do większości podobał mi się jego zapach :) Mimo wszystko moja miłość do płynów dwufazowych pozostała niewzruszona.
  • balsam brązująco-ujędrniający Lirene jasna karnacja- bardzo udany balsam brązujący. Zużyłam resztkę, która została mi po zeszłym lecie. Lubię go za to, że łatwo się go rozprowadza, nie robi smug i co najważniejsze nie śmierdzi :)
  • odżywka do włosów Aussie Miracle Moist- odżywka, która bardzo mocno puszyła mi włosy. Co tu dużo mówić, miłości nie było.
  • mandarynkowy żel pod prysznic Gracja- niestety żel ten wysuszał mi skórę, od dawna żaden mi czegoś takiego nie robił :( Nawet piękny zapach mandarynek nie pomoże w takiej sytuacji i produkt ten jest u mnie skreślony

niedziela, 26 maja 2013

Essence 103 Space Queen

Czasem zdarza mi się kupić produkt, o wybór którego w życiu bym się nie podejrzewała. Nie jestem fanką żadnych zdobień na paznokciach, nigdy nie miałam pękacza, wszystkie brokaty oddałam po kilku użyciach. Jednak jak tylko zobaczyłam w drogerii lakier Essence 103 Space Queen wiedziałam, że mój ci on. Stwierdziłam, że 7zł to nie dużo jak na lakierowe zachcianki i tak oto jestem szczęśliwą posiadaczką delikatnego brokatu, który cieszy moje oko :)


Podejrzewam, że większości może się on nie spodobać ;) Nie zniosłabym go na jakimś innym kolorze, taki jasny jest wg mnie najładniejszy. Tak delikatny, jakby niczego na paznokciach nie było, a jednak jest i wesoło migocze w promieniach słońca :) Jego wielką zaletą jest to, że schnie ekspresowo bez żadnej bazy. Domyślam się, że maź, w której zatopiony jest brokat zastygnie o wiele szybciej niż zwykłe lakiery, ale co tam ;) I tak się nim nacieszę do tej pory :)

sobota, 25 maja 2013

Pharmaceris C, Cellulit Free Pre

Już jakiś czas temu otrzymałam od Laboratorium Komsetycznego Dr Ireny Eris zestaw dwóch kosmetyków, których zadaniem jest pomoc w walce z cellulitem. Od kilku(nastu) miesięcy staram się dbać o moje ciało najlepiej jak potrafię, niestety cellulitu i zbędnych kilogramów nie nabawiłam się w jeden dzień i w jeden dzień się ich również nie pozbędę. Jednak walczę z nimi dzielnie i jak coś ma mi w tym pomóc to nie pogardzę ;)


Skoncentrowany krem-żel oraz drenujący peeling antycellulitowy z serii Cellu Free Pre kosztują kolejno około 50 i około 30zł. Jak wszystkie kosmetyki z Pharmaceris są dostępne w aptekach, Superpharmach oraz Hebe. Mam wrażenie, że w Hebe są najkorzystniejsze ceny, ale SP kusi fajnymi promocjami.


Zacznę od tego, że jak przystało na blondynkę sporo się namęczyłam zanim dobrałam się do zawartości tubek- dopiero po chwili odkryłam, że są one zabezpieczone naklejką przy otworze tubki. Plus dla nich, brawa dla mnie ;)


Peeling przypadł mi do gustu o wiele bardziej niż krem, choć nie powiem, żeby był to kosmetyk idealny. W zielonkawej mazi zatopione są drobinki przypominające cukier, które jednak nie rozpuszczają się w kontakcie z wodą i możemy się nimi poszorować. Oceniłabym go jako mocnego, ale nie bardzo mocnego zdzieraka. Jak każdy inny peeling (nie zawierający parafiny czy innych olejków) sprawia, że skóra jest spragniona balsamu. Odrobinę drażnił mnie zapach tej serii, kojarzył mi się z antybiotykami, nic przyjemnego. Peeling jest dobry, ale bardzo podobne efekty uzyskuję takimi nawet trzykrotnie tańszymi, tyle, że bez opisu "antycellulitowy"...


Z kolei żel-krem okazał się był w moim przypadku niewypałem. Po pierwsze przy pojemności 150ml i zaleceniu stosowanie 2 razy dziennie starczył mi on ledwie na 3 tygodnie. W tym czasie jedyne co udało mi się osiągnąć to przesuszoną skórę ud, pośladków i brzucha. Nie spodziewałam się rewelacji, ale tego, że krem nie sprawdzi się aż tak totalnie też nie. Żadnego ujędrnienia, wygładzenia, nawet chwilowego. Jestem zawiedziona, bo choć mam chłodny stosunek do tego tupu produktów, to wiem, że np masło Ziai sprawdza się u mnie wyśmienicie. 

Ostatnio odkryłam jednak najlepszą rzecz na cellulit i tłuszczyk na nogach. Połączenie peelingu, olejku oraz skoncentrowanego serum. Jest nim po prostu bieganie :)

niedziela, 19 maja 2013

Stara Mydlarnia, Zielona Glinka

Podczas wizyty na wrocławskich targach kosmetycznych kupiłam trzy rodzaje glinek ze Starej Mydlarni: zieloną, białą oraz czerwoną. Od razu zabrałam się za pierwszą z nich i zdążyłam wyrobić sobie na jej temat zdanie. Dodam tylko, że za opakowanie 90g zapłaciłam 8zł, z tego co widzę była to okazja, ponieważ normalnie kosztuje blisko dwa razy tyle. Co tu dużo pisać, z jednej strony pokochałam zieloną glinkę ze Starej Mydlarni, z drugiej ma ona u mnie tak gigantycznego minusa, że raczej nie kupię jej ponownie.


Zacznę od tego, że opakowanie jest moim zdaniem fatalne. Zamykane jest na taki drucik, który po kilu zgięciach pękł i musiałam się posiłkować zwykłą klamerką. Wolałabym dopłacić kilka złotych i mieć wszystko w plastikowym słoiczku jak są pakowane np. produkty ze ZSK. Papier nie dość, ze się rwie i przeciera to jeszcze trudno się z niego przesypuje glinkę do miseczki.


Jak słusznie zauważyła Zoila, producent nie był zbyt wylewny przy opisie jak nałożyć glinkę. Sama rozcieńczam ją wodą różaną, olejkiem arganowym i zawartością kapsułek dermogal. Tutaj powinnam napisać o tym, jak wszystko pięknie się miesza, z radością nakładam papkę na twarz przy pomocy pędzelka, spryskuję ją co jakiś czas wodą różaną i jakby to ktoś powiedział, jest dosko! Oczywiście byłoby to za proste.


Konia z rzędem temu, kto rozmiesza te twarde jak skała bobki z szarej glinki. Rozgniatanie łyżeczką zdało się na nich. Myślałam, że po zalaniu płynem nieco rozmiękną, nic z tego. Wchłonęły cały płyn i dalej były cholernie twarde. Trzeba było dosłownie wytoczyć ciężkie działa i pożyczyć moździerz od mamusi, żeby cokolwiek tu zdziałać (planem B było tłuczenie glinki młotkiem do mięsa...). Na szczęście w końcu udało mi się uzyskać pożądany proszek.

Sama glinka działa rewelacyjnie. Uspokaja cerę, koi i goi pryszcze oraz lekko rozjaśnia cerę. Takie efekty są oczywiście warte walki z zielonymi bobkami, ale po co? Na rynku jest wiele innych zielonych glinek z którymi nie trzeba tak cudować, a dają podobne efekty. Nawet nie chcę myśleć o zawartości dwóch kolejnych glinek, które kupiłam, mam nadzieję, że bryłki nie są domeną Starej Mydlarni ;) Ogólnie glince zielonej mówię wielkie TAK, tej konkretnej niekoniecznie.

Zostawiam Wasz moją umazaną mordką i uciekam cieszyć się dniem wolnym od pracy (kto tak jak ja zapomniał, że dziś jest święto? :D)

piątek, 17 maja 2013

Catrice Camouflage Cream 001 Ivory

Najwyższa już pora, aby napisać kilka słów o produkcie, który ostatnio zaczął małą rewolucję w moim makijażu. Mowa o kremowym kamuflażu Catrice w odcieniu 001 ivory. Jego cena to 13zł za 3g produktu, tanioszka ;) 


Przez lata byłam przeciwna nakładaniu korektora na pryszcze. Zawsze miałam wrażenie, że tylko i wyłącznie podkreśla on fakt, że coś złego tam się dzieje. Niestety w momencie, gdy moją twarz okrutnie wysypało pod koniec zeszłego roku korektor stał się koniecznością. Co to dużo pisać, twarz wyglądała paskudnie i oprócz zmiany w pielęgnacji musiałam sięgnąć po coś maskującego. 


Chciałam kupić bardzo popularny korektor z MACa, ale do wrocławskiej Magnolii, gdzie mieści się ich sklep jest mi wybitnie nie po drodze. Wtedy jak z nieba spała mi nowość w szafie Catrice, czyli widoczny na zdjęciach kamuflaż :)


Nakładam go pędzlem do tego przeznaczonym z EcoTools (codzienne mycie pędzli przy trądzikowej skórze jest oczywiste ;)). Jak widać na zdjęciu kamuflaż jest gęsty i wręcz tępy. Trzeba nim nieco popracować, aby zakrył to, co ma zakryć, jednak jak już nam się to uda to efekt jest rewelacyjny. Pryszcze, przebarwienia itp są zamaskowane, ale nie rzuca się to w oczy jak to często bywa z takimi produktami.


Nagie pysio


Pysio z korektorem 

Co miałam na myśli pisząc, że kamuflaż wprowadził rewolucję w moim makijażu? Otóż ostatnio ostawiłam podkłady. Wystarczy mi kamuflaż i puder :) Nie sądziłam, że to będzie tak wielka zmiana na plus. Z dnia na dzień widzę poprawę stanu cery. Dodam tylko, że produkt Catrice nie nadaje się pod oczy, ale przy tak wielkich cieniach jak moje nakładam go dość nisko w małej ilości- dzięki temu się nie roluje, a ja wyglądam nieco lepiej ;) Gorąco polecam Wam ten produkt :)

niedziela, 12 maja 2013

Odżywka do włosów Aussie Miracle Moist

Tuż przed świętami wielkanocnymi otrzymałam tajemniczą przesyłkę z produktami marki Aussie. Nie był to jednak przypadek, kilka dni temu w rossmannach (podobno jeszcze nie wszystkich) pojawiły się kosmetyki znanej australijskiej marki. Z tego co wiem ich regularna cena to 30zł. Sama się na nie jeszcze nie natknęłam, ale za swoją paczkę już się zabrałam i chciałabym się z Wami podzielić moimi spostrzeżeniami na temat odżywki do włosów Aussie Miracle Moist.


Zacznę od tego, że niesamowicie podoba mi się szata graficzna butelek (mowa tu zarówno o odżywce jak i masce oraz szamponie). Kolejną rzeczą, która zaraz po otwarciu buteleczek rzuca się w nos jest śliczny (oczywiście okrutnie sztuczny) zapach. Tyle równie dobrze mogłabym napisać Wam po wyciągnięciu butelek z paczki, po miesiącu mogę jednak dodać jeszcze kilka rzeczy ;)


W czasie używania odżywki doceniłam pomysłowy otwór, przez który można było dozować idealną ilość produktu. Nie przypominam sobie, abym spotkała się z podobnym w innych produktach tego typu. Odżywka miała niezbyt gęstą konsystencję, ale nie przelewała się przez palce. Przez kolor i zapach jednoznacznie kojarzyła mi się w owocowym kisielem :)


Jak oceniam samo działanie? Pewnie przez silikony w składzie sprawiała, że trzymając ją dosłownie chwilę na włosach stawały się one nieziemsko wygładzone i szczotka wchodziła w nie jak w masełko (i to takie roztopione ;)). Działo się tak już po pierwszej aplikacji i skończyło po ostatniej. Teraz, gdy wróciłam do odżywki z Garniea z masłem karite i awokado nie mam już tak dobrego poślizgu ;) Przy odżywce Aussie zauważyłam jednak, że włosy mi się mocniej puszyły i były wysuszone na końcach. Byłam zmuszona częściej sięgać po olejek. Z tego powodu nie zdecyduję się na ponowny zakup tego produktu. Garnier chociaż mi tak wszystkiego nie wygładza to przynajmniej nie przesusza- dlatego to właśnie z nim, a nie z Aussie zostanę na dłużej ;)

Skład: Aqua, Cetyl Alcohol, Stearamidopropyl Dimethylamine, Stearyl Alcohol, Quaternium-18, Benzyl Alcohol, Cetearyl Alcohol, Hydroxypropyl Guar, Parfum, Bis-Aminopropyl Dimethicone, Oleyl Alcohol, Glyceryl Stearate, Citric Acid, Polysorbate 60, EDTA, Limonene, Magnesium Nitrate, Aloe Barbadensis Leaf Juice, Macadamia Ternifolia Seed Oil, CI 19140, Methylchloroisothiazolinone, Magnesium Chloride, Methylisothiazolinone, CI 17200, Ascorbic Acid, Sodium Benzoate, Sodium Sulfite, Potassium Sorbate.

piątek, 10 maja 2013

Essence, błyszczyk Stay With Me, My Favourite Milkshake

Ostatnio było o pomadkach, postanowiłam więc pozostać w tym temacie i przedstawić Wam jeden z moich ulubionych błyszczyków. Zdecydowanie wolę lipglosy od pomadek, choć długo wahałam się co tak właściwie jest dla mnie lepsze. Po czasie odkryłam, że idealnym błyszczykiem jest taki, którego mogę używać bez spoglądania w lusterko. Tutaj w stu procentach sprawdza się moje cudeńko od Essence z serii Stay With Me w odcieniu My Favourite Milkshake. Dostałam good koleżanki z grupy z okazji świąt i od tamtej pory używam go namiętnie :)


To nie mój pierwszy kontakt z błyszczykami z tej serii. Dawno temu pokazywałam Wam jest koleżkę w całuśnym odcieniu Kiss Kiss Kiss, po którego sięgam zawsze gdy chcę, aby makijaż kręcił się wokół ust. My Favourite Milkshake jest jego całkowitym przeciwieństwem.


Delikatny, jasnoróżowy, idealny do makijaży w stylu no make up. Jak to błyszczyki z tej serii jest lekkim klejuchem, ale dzięki temu na ustach zostaje dłużej. Przyjemnie pachnie, jak wypracuje się sobie system nakładania go tym specyficznym aplikatorem to już w ogóle cud, miód, malina ;)


Co tu dużo pisać, uwielbiam go :) Rewelacyjny produkt za małe pieniądze (kosztuje około 10zł). Często sięgam po niego na rzecz pomadki do ust, bo ma on już sam w sobie właściwości nawilżające. Kiedy mi się skończy to z pewnością kupię go ponownie, muszę mieć w kosmetyczce taki produkt, po który zawsze mogę sięgnąć, szczególnie wtedy, gdy nie mam pomysłu co tu wybrać ;)


Lubię, lubię i jeszcze raz lubię :) 

wtorek, 7 maja 2013

Pielęgnacja ust: Alverde, Alterra, The Body Shop, Tisane, Nivea, Isana, Yes To Carrots, Lush, Pat&Rub

Pora na zbiorowy post dotyczący moich produktów do pielęgnacji ust. Niektóre rzeczy pojawiają się u mnie po raz któryś, niektóre mają swoją premierę. Być może znajdziecie wśród nich również swoich ulubieńców bądź Waszym zdaniem totalne buble ;) Z chęcią przeczytam o Wasze opinie :)


Trochę mi się tego nazbierało, to fakt. Kiedy każda pomadka mieszka w osobnej torebce nie wydaje się być ich tak dużo. Gorzej jak zbierze się wszystko do kupy. O dwóch produktach ze zdjęcia nie zamierzam się rozpisywać. Pierwszym jest balsam Tisane, który uwielbiam zarówno w wersji w sztyfcie jak i słoiczku. Pewnie kupię jeszcze nie jedno i nie pięć opakowań, jak dla mnie absolutny hit wieczornej domowej pielęgnacji. Drugim produktem jest truskawkowa wazelina, którą kupiłam niedawno mając w pamięci miłe wspomnienia po jej użytkowaniu jakieś 2 lata temu. Tym razem mam wrażenie, że kupiłam wstrętny, czerwony tłuszcz, który nie ma nawet najmniejszych właściwości pielęgnacyjnych. Nie wiem, czy to mój gust się tak wyrobił, czy po prostu spieprzono ten produkt, ale używać go dalej nie zamierzam....


Produktem, który polubiłam, choć moim zdaniem jest słabszy niż Tisane, jest masło do ust z The Body Shop Chocomania. Kupiłam je ponad rok temu za 20zł gdy panował szał na czekoladową serię TBS. Masełko pachnie rewelacyjnie, ale moim zdaniem ma jeden znaczący minus- jest słodkie przez co chcąc nie chcąc zlizujemy je z ust i już po chwili trzeba ponownie aplikować produkt. Samo działanie uważam za średnie, na pewno nie pomoże spierzchniętym ustom. Nadaje się tylko do stosowania w domu, a od tego mam cięższy, wspomniany wyżej kaliber. Pewnie kiedyś skuszę się jeszcze na jakąś wersję zapachową, miałam już kokosa i  wrażenia co do niego mam podobne. Zapomniałam jeszcze, że tutaj drażni mnie naklejka, która dość szybko zaczęła się odklejać i łapać kurz ...


Pomadkę Nivea Fruity Shine w wersji truskawkowej kupiłam, bo akurat zapomniałam zabrać czegoś z domu. W rossmannie pomyślałam, że po co mi kolejna pomadka Alterry, kupię coś innego. To był błąd. Takiego badziewia dawno nie miałam. Nawilżenie jest praktycznie zerowe, na ustach zostają małe brokatowe drobinki i nieestetyczna czerwona poświata. Obecnie używam jej tylko w domu, bo po prostu jest za słaba, żeby na niej polegać. To pomadkowy niewypał, który skutecznie zniechęcił mnie do próbowania masełek Nivea w słoiczku...


Totalnym przeciwieństwem wspomnianej wyżej pomadki jest upolowany przypadkiem egzemplarz balsamu do ust Isany w wersji figa oraz granat. Pochodzi on z limitowanej edycji i kupiłam go za 3,5zł ;) Pomadka nie dość, że świetnie nawilża, to na ustach pozostawia prześliczny lekko różowy poblask. Bardzo często robi mi za cały makijaż ust :) Opakowanie może i nie wygląda zachęcająco, ale jak się na nią natkniecie to gorąco polecam jej zakup.


Kolejne dwie pomadki to Alverde w wersji waniliowo mandarynkowej oraz rumiankowa Alterry. Jedną i drugą bardzo lubię, praktycznie na równi z Tisane w sztyfcie. Do Alverde mam utrudniony dostęp i o ile w przypadku klasycznej wersji nie chciałoby mi się kombinować, to tak już dla połączenia wanilii i mandarynki przepłaciłam trzykrotnie zamawiając ją na allegro ;) Pomadki te są twarde, ale dobrze rozprowadzają się na ustach i co najważniejsze, nawilżają je na długie godziny. Alterra (to był chyba pierwszy produkt tej marki w rossmannie) ma specyficzny zapach olejku rycynowego, ale zupełnie mi on nie przeszkadza. Z pewnością kupię jeszcze nie jedną ;)


Produkty z serii Yes To ... nie są najtańsze, miałam jednak to szczęście, że cytrusową pomadkę Yes To Carrots kupiłam na wyprzedaży za 10zł w Sephorze. Jej działanie przyrównałabym do pomadek Alterry i Alverde. Różni się ona jednak dwoma zasadniczymi punktami, po pierwsze genialnie pachnie cytrusami, a po drugie jest bardzo miękka i lubi się lekko roztopić w opakowaniu. Ogólnie wolę pomadki w opakowaniach z większą nakrętką, te mniejsze jakoś non stop mi się brudzą, kleją itp. Cieszę się, że wypróbowałam tę pomadkę, ale więcej się na nią nie skuszę. 


Na koniec koniecznie muszę wspomnieć o odlewkach peelingów do ust, które jakiś czas temu dostałam od Anuli. Wiem, że większość osób uważa, że to zbędny gadżet i można je przygotować samemu. W sumie się z tym zgadzam, ale gotowy produkt powoduje, że częściej po peeling sięgam i dzięki temu mam zadbane usta :) Uważam, że zarówno wersja pomarańczowa z Pat & Rub jak i Bubble Gum z Lusha działają tak samo. Idealnie wygładzają usta, są świetnym podkładem dla nawilżającego balsamu. Dodatkowo są szalenie wydajne, oj polubiłam się z nimi i to bardzo ;)

sobota, 4 maja 2013

Essence Chick Reloaded 122

Majówka w tym roku nie rozpieściła nas pogodą, udało nam się z Tomaszem wykorzystać maksymalnie dzisiejsze słońce, ale już za oknem widać kolejne deszczowe chmury. Lakier, który chcę Wam dzisiaj przedstawić idealnie pasuje do obecnej pogody, oceńcie same ;)

Chick Reloaded od Essence to typowa benzynka. Efekt nie jest bardzo mocny i muszę przyznać, że bardziej podoba mi się jej wygląd w buteleczce. 


Mimo wszystko lubię go nosić, mam wrażenie, że dobrze wygląda na moich zawsze krótkich paznokciach. Jak to lakiery z Essence nie grzeszy trwałością, ale od czego są lakiery nawierzchniowe? ;) Do pełnego krycia potrzebuje dwóch warstw. Bardzo podoba mi się jak prezentuje się na stopach, chyba zaraz pójdzie w ruch właśnie w tym celu ;)

piątek, 3 maja 2013

Niszcz Pryszcz! #4 Avene TriAcneal

Znów kilka dni przerwy w moim blogowaniu :( Tym razem były one spowodowane tym, że długo się wahałam przed zamieszczeniem tego wpisu. Jednak skoro powiedziałam już A to wypada powiedzieć B i kontynuować trądzikową serię

TriAcneal od Avene mogę śmiało nazwać moim małym wybawcą. Zastanawiałam się czy nie kupić może Effeclar K, jednak do Avene ciągnęło mnie bardziej i tak oto w połowie stycznia wydałam 55zł na krem z ich stajni, o którym słyszał chyba każdy zainteresowany tematem. 

W tubce znajdziemy 30ml produktu. W charakterystycznej dla siebie minimalistycznej szacie graficznej (która notabene bardzo mi się podoba) jest coś, co sprawia, że do produktu nabiera się zaufania. Może to moje wymysły, a może dokładnie opracowany plan marketingowców- nie wiem, i nie o to w tym chodzi ;)

Obecna pogoda umożliwia mi stosowanie kremu dłużej niż początkowo sobie zaplanowałam, oczywiście używam kremu z filtrem i jestem przygotowana na odstawienie do lada dzień. Jego następcą będzie krem Pharmaceris z kwasem migdałowym 10%

Sam TriAcneal ma specyficzną konsystencję. Kształt tubki sprawia, że krem wychodzi jako cieniutka niteczka. Tępo się rozsmarowuje, trzeba bardzo pilnować, żeby nie nałożyć go za blisko oka. Raz ręka poszła mi za daleko i tydzień męczyłam się z łuszczącą skórą pod okiem, nie polecam...


Jest szalenie wydajny, od stycznia została mi jeszcze około 1/4 opakowania, choć stosuję go prawie codziennie. Oczywiście jak to krem tego typu nie jest głęboko nawilżający, wręcz przeciwnie. Na początku stosowania rano zrywałam się z łóżka, żeby włożyć buzię pod wodę- tak bardzo mnie przesuszał. Po czasie skóra przestała tak źle na niego reagować, teraz w ogóle nie czuję przesuszenia. 

Przy tego typu kremach większość mocno obawia się wysypu. Przyznam, że obawiałam się większego armagedonu, nie było źle, choć całkiem dobrze też nie. Żeby pryszczy się pozbyć muszą one wyjść, nie ma innej rady. Na brodzie i czole miałam zapchane wszystko co się da i w pierwszej fazie oczyszczania stopniowo wszystko ze mnie schodziło. Kluczowe jest tu słowo stopniowo- gdyby zeszło wszystko na raz moja twarz byłaby jednym wielkim pryszczem, tak to było widać oczy i nos :P

Po tym wstępie można pomyśleć, że szalona ze mnie baba, że na takie tortury się narażam. Otóż nie. Spójrzcie na poniższe zdjęcia. pierwsze było zrobione przed rozpoczęciem kuracji.


Jak widać syf, kiła i mogiła. Góra twarzy nie wyglądała lepiej. Okolice brody były doszczętnie zapchane. Płakać mi się chciało jak patrzyłam w lustro. Pozbycie się jednego pryszcza nie było żadnym sukcesem w momencie, gdy na twarzy pozostawało około 150 innych. Zmywanie makijażu było najsmutniejszym momentem dnia. 

TriAcneal pomógł mi o wiele bardziej niż nie jeden dermatolog. Stosując go na noc, pamiętając o mocnym nawilżeniu skóry pod oczami, kremie z filtrem na dzień, dokładnym oczyszczaniu buzi, osuszaniu jej papierowymi ręcznikami, aby uniknąć przenoszenia bakterii uzyskałam taki efekt po dwóch miesiącach: 


Różnica znacząca, nieprawdaż? ;) Jak widać wciąż nie było idealnie, więc nie zaprzestałam nakładania kremu. Dalej złuszczałam się na noc, nawilżałam na dzień, wydaje mi się, że to najlepszy zestaw dla mojej skłonnej do wyprysków skóry. Motywujące było dla mnie pozbycie się części podskórnych grudek, pory też nie były tak zawalone. Oto jak wygląda moja buzia dzisiaj:


Tak, wiem- mam rozkoszne cienie pod oczami :) Sięgnięcie po TriAcneal było strzałem w 10. Zdjęcia mówią same za siebie. Nauczyłam się też, że nie warto używać miliona kosmetyków do pielęgnacji twarzy, tylko trzeba wypracować sobie metodę i niej się trzymać. Oczywiście w dalszym ciągu nie mam twarzy gładkiej niczym pupa niemowlaka, ale nie przerywam walki o nią :) Może za rok będę mogła pokazać Wam zdjęcia z jeszcze lepszym efektem, kto wie ;)