czwartek, 31 maja 2012

Majowe denko!

Cześć Dziewczyny! Kolejny miesiąc za nami i jak zawsze nie wiem kiedy minął. Odmierzam czas pustymi opakowaniami po kosmetykach ;) W tym miesiącu zebrało się tego bardzo dużo, do tego doszły aż 4 wyrzutki w postaci lakierów oraz błyszczyka:

wtorek, 29 maja 2012

Jeżynowy balsam do ciała The Body Shop

Cześć Dziewczyny :) Dziś chciałabym Wam przedstawić produkt, który już kilkakrotnie znalazł się w moich ulubieńcach. Zdjęcie czekało na dysku kilka miesięcy, a ja dalej nie pisnęłam na jego temat ani słówka ;) Czas to zmienić! Bohaterem dzisiejszego wpisu będzie jeżynowy balsam do ciała z The Body Shopu. Jego cena to 19zł za 250ml

Balsam ten jest jednym z moich ulubionych mazideł do ciała. Nie używam go codziennie, jednak uważam, że przez swoją niesamowicie rzadką konsystencję (bliżej mu do mleczka) starczy na długo. Już niewielka kropla produktu pozwala na dokładne wysmarowanie sporej części ciała. 

Sięgam po niego głównie wtedy, gdy za oknem panują wielkie upały. Balsam ten ekspresowo się wchłania pozostawiając skórę nawilżoną bez zbędnej tłustej warstwy czy uczucia lepkości. Właśnie za to lubię go najbardziej :) Do tego dochodzi rewelacyjny w moim odczuciu zapach. Wiadomo, że różni się on nieco od jeżyn, które uraczymy w lesie, jednak mimo wszystko go uwielbiam :) Jest niesamowicie rześki i przyjemny, nie jest duszny i przesłodzony jak to często w takich produktach bywa ;)

Jestem jednak pewna, że dla mocno przesuszonej skóry będzie on niewystarczającym nawilżaczem. To idealny produkt na ciepłe dni ;) Jest jeszcze dostępna jego arbuzowa wersja, jednak zapach jeżynowej bije ją na głowę ;)

Skład: Aqua, Glycerin, Caprylic/Capric Trygliceryde, Orbignya Oleifera Seed Oil, Prunus Amygdalus Dulcis Oil, Dimethicone, Methyl Glucose Sesquistearate, PEG-20 Methyl Glucose Sesquistearate, Parfum, Benzyl Alcohol, Butyrospermum Parkii, Sodium Benzoate, Phenoxyethanol, Acrylates/C10-30 Alkyl Acrylate Crossplymer, Linalool, Amyl Cinnamal, Geraniol, Disodium EDTA, Limonene, Citronellol, Sodium Hydroxide, Rubus Caesius Fruit Extract, Benzyl Salicylate, Hexyl Cinnamal, Butylphenyl Methylpropional, Eugenol, Citral, Tocopherol.



Przy okazji wspomnę, że kupiłam odżywkę diamentową z Eveline. Kosztowała 10,50zł w rossmannie. Chwile się wahałam między nią a 8w1, ale sprawdziłam i mają identyczny skład! Zaraz zabieram się za malowanie i zobaczymy jak się u mnie spisze. Będę dobrze zabezpieczać skórki, bo choć teraz mam je ładnie wypielęgnowane to nie chcę, aby stała im się krzywda ;)

poniedziałek, 28 maja 2012

Peeling enzymatyczny- to działa!

Cześć Dziewczyny! Witajcie w ten pochmurny poniedziałkowy poranek. Jak widzicie po tytule dzisiejszego postu dokonałam ostatnio małego odkrycie w kwestii peelingów ;) Wszystko zaczęło się od tego, że w pierwszej paczce, którą dostałam od Lirene znalazłam saszetkę peelingu enzymatycznego. Żeby nie oceniać produktu po jednej saszetce sprawiłam sobie jeszcze dwie kolejne, ich cena oscyluje w granicach 3zł za saszetkę wystarczającą na dwa użycia. Już kilka razy robiłam podejścia do peelingów enzymatycznych, jednak zawsze miałam wrażanie, że nie robią one kompletnie nic na mojej twarzy...

Gęsty, białawy płyn, który intensywnie pachnie owocami dość szybko zastyga na twarzy. Później trzeba się nieźle namachać, żeby zmyć go z twarzy, mogę stwierdzić, że właściwie to jego jedyny minus ;) No co tu dużo pisać, on działa :) Faktycznie delikatnie wygładza skórę, jednak nie jest to takie samo uczucie, jak po peelingu mechanicznym.  

Skóra jest po nim miękka, wygładzona, ale jednocześnie nie ma na niej żadnych wysuszeń czy podrażnień. Zużyłam już trzy saszetki tego produktu i za każdym razem byłam z niego bardzo zadowolona. Myślę, że to świetne rozwiązanie dla naczynkowców lub właścicielek wrażliwych skór, choć przyznam szerze, że sama będę po niego z chęcią sięgać :) Nie przepadam za kosmetykami w formie saszetki, ale taki peeling to świetne rozwiązanie na wyjazd :) Po tych saszetkach nabrałam ochoty na kolejne peelingi enzymatyczne, jeśli znacie jakieś godne polecenia napiszcie proszę w komentarzach :) 


Te różowe saszetki z pewnością pojadą ze mną na wakacje, jednak w domu wolałabym coś z tubki ;)


Pozdrawiam Was serdecznie, mam nadzieję, że za oknem zaraz się przejaśni, mam dziś do załatwienie wiele spraw na mieście i nie chciałabym skakać między kałużami :)

niedziela, 27 maja 2012

Ostatnie zdjęcia lakieru Wibo

Cześć Dziewczyny :) Dziś kolejny post z cyklu lakierowych i niestety tak samo jak poprzedni będzie on o lakierze, z którego wydobyłam już do dna to, co się dało. W przypadku poprzedniego brzydala z Miss Sporty nie było mi żal go wyrzucać, jednak lakier Wibo z serii Your Fantsy 321 to jeden z moich ulubionych kolorów. Praktycznie wykończyłam jego drugą buteleczkę i z pewnością udam się po następną. Dokładnie taki odcień różu jest moim zdaniem najlepszy :)



Niestety, choć po ponad roku częstego używania lakieru zostało około 1/3 to już nie da się nim malować. Zrobił się niesamowicie gęsty, ciągnący, zalewa skórki i co najgorsze bąbelkuje :( Aby ukryć pęcherzyki powietrza, sięgnęłam po topa z My Secert, który ostatnio wzbudził dość mieszane uczucia, żeby nie powiedzieć, że raczej się nie spodobał ;) Mnie jednak takie połączenie przypadło do gustu ;)


Niestety, obecnie korzystanie z lakieru Wibo wymaga zbyt dużo zachodu i dlatego wyląduje w koszu. Polecam go Wam gorąco, numerek 321 jest łatwy do zapamiętania ;)

piątek, 25 maja 2012

Baj baj brzydalu i mikro zakupy

Ostatnio robiłam mały przegląd kosmetyków i znalazłam w nim jeden lakier, który zaschnął na amen. Zrobił się z niego potworek, nie nadający się do nałożenia na paznokcie. Mowa o lakierze Miss Sporty z serii Clubbing Colours nr 105. Miałam go dobrych kilka lat i na pewno jest już dawno po jego dacie przydatności. Choć kiedyś mi się niesamowicie podobał, to teraz nie wiem, jak mogłam mieć takiego brzydala w swojej kolekcji! Bez żalu ląduje w koszu ;)


Zużyłam go do połowy, co i tak uważam za niezły wynik ;) Teraz moje kolorystyczne upodobania jeśli chodzi o lakiery skupiają się wokół nudziaków, mocnych fioletów, intensywnych róży lub klasycznych czerwieni i męczę je na okrągło ;) I właśnie jeden piękny lakier w takim cielistym kolorze sprawiłam sobie kilka dni temu podczas całkiem spontanicznych zakupów:

  • lakier Bell French Manicure 03- kolor, który pięknie wygląda na moich paznokciach. Jedna warstwa daje jedynie mleczną poświatę, ale kolejne wzmacniają efekt, aż do pełnego krycia. Buteleczka o pojemności 11,5ml kosztowała mnie 7zł. 
  • antyperspirant Fa NutriSkin- po kilku podejściach mogę powiedzieć, że najprawdopodobniej trafiłam na kolejnego bubla w tej kategorii :(
  • krem do rąk Isana z olejkiem migdałowym- nowość na półkach w Rossmannach, pochodzi z edycji limitowanej, kosztował jedynie 5zł za 100ml. Podoba mi się jego delikatny zapach.  
  • krem do stóp oraz oliwkowy krem do twarzy Ziaja- dzisiaj odkryłam, że różnica składów tych dwóch kremów jest praktycznie żadna ;) Oba są świetnymi nawilżaczami stóp za grosze ;)
  • peeling do stóp BeBeauty- polecam każdemu, nie zamienię na żaden inny ;)
Wszystko kupione po taniości, portfel się cieszy :)
http://www.wizaz-club.pl

Od kilku dni chodzi też za mną odżywka Eveline 8w1. Nie mam problemów z paznokciami, jednak chciałabym je nieco wzmocnić. Od wielkiego dzwonu zdarza mi się, żeby paznokcie mi się łamały, czasem zdarza im się rozdwoić. Mam niestety problem z przebarwieniami od lakierów, bo przyznam się, że jestem leń i nie zawsze sięgam po bazę... Z drugiej strony obawiam się formaldehydu w składzie, który z tego co wyczytałam powodował ból paznokci u niektórych dziewczyn :( Podzielcie się doświadczeniami z tym produktem, jeśli takowe posiadacie ;) 

środa, 23 maja 2012

Masło do ciała orzech włoski i mleko Isana

Praktycznie wyzerowałam kolejny produkt do pielęgnacji ciała jednak totalnie zapomniałam przedstawić go Wam! Być może wynikało to z faktu, że w pewnym momencie owo masełko stało się bardzo popularne na blogspocie i YT. Ale do rzeczy! Masło do ciała Isany o zapachu orzecha włoskiego i mleka pochodzi z limitowanej edycji, której najprawdopodobniej nie znajdziecie już w sklepach. Swoją drogą podoba mi się pomysł wprowadzania limitek przez Isanę, choć przyznam, że to ich pierwszy limitowany produkt, na który się natknęłam ;) Skusił mnie szum wokół niego oraz bardzo atrakcyjna cena, ponieważ masła w cenie 4,5zł za 200ml to nawet w biedronce nie ma ;)


Jedni masłem się zachwycali, inni wieszali na nim psy. Dla mnie jest to niesamowity nawilżacz o średnio przyjemnym zapachu. Nawilżenie jest do tego stopnia intensywne, że czasem mam wrażenie, jakby moja skóra była otoczona tłustą powłoką. Nie jest to jednak prawda, aczkolwiek nawet po całym dniu mocno czuję obecność tego masła na skórze. Z tego względu nie sięgam po nie codziennie, raczej gdy czuję, że skóra potrzebuje mocnego nawilżającego kopa. 


Niestety nie odpowiada mi jego zapach. W ogóle nie czuję w nim orzechów, dla mnie to zbyt intensywna wersja żelu pod prysznic Palmolive miód i mleko. Odbiera to sporo przyjemności z aplikacji tego specyfiku na skórę. Samo mazidło jest niesamowicie gęste, w jego przypadku określenie masło pasuje idealnie! Jest twarde, zbite i gęste, a co za tym idzie szalenie niewydajne. Dawno nie miałam do czynienia z produktem o tak konkretnej konsystencji, jednak miano masło jest w kosmetykach mocno nadużywane ;)


Nie spodziewałam się takiego efektu po drogeryjnym produkcie. Szczególnie biorąc pod uwagę jego skład, ale tutaj odsyłam Was do wpisu Angel, która dokładnie opisała każdy składnik. Wiem, że mój wpis to taka trochę musztarda po obiedzie, bo masła tego już nie dostaniecie, jednak polecam Wam zerkanie na półki Isany- nie znamy dnia i godziny jak wrzucą coś nowego, o lepszych walorach zapachowych ;)

poniedziałek, 21 maja 2012

TAG: Wiem co jem

Otagowały mnie Majtki Rambo czyli nie mogłam odmówić żywieniowej spowiedzi ;) Swoją drogą tag ten uważam za jeden z bardziej udanych więc z chęcią przejdę do odpowiedzi: 


1. Czy uważasz, że odżywiasz się zdrowo?

Tak, choć jeszcze nad niektórymi aspektami mojego żywienia pracuję. Największym problemem jest dla mnie jedzenie poza domem- często nie mam siły czy ochoty robić sobie rano kanapki, sałatki itp, a jednak jeść coś trzeba. Poza jakością samego jedzenia, z której nie zawsze jestem wybitnie zadowolona, choć ogólnie jest dobrze, mogę się pochwalić, że jem bardzo regularnie. Praca pracą, szkoła szkołą, ale papu musi być ;)

2. Czy zwracasz uwagę na skład produktów spożywczych? Jeśli tak, to jakich unikasz? 

Przyznam się bez bicia, że nie jestem ekspertem w tej kwestii. Przy wyborze jedzenia kieruję się tym samym co przy wyborze kosmetyków- żeby skład był w miarę krótki i nie zawierał dziwnych znaczków. Mam to szczęście, że źródłem wszelkiej maści przetworów jest moja mama więc przynajmniej w tej materii mogę spać spokojnie. Stawiam na rzeczy proste i jeśli zobaczę coś pokroju zielonego ketchupu to od razu podziękuję. 

3. Jesz dużo owoców i warzyw? 

Za dużo! Jestem totalnie uzależniona od owoców. Maliny, banany, morele, brzoskwinie, ananasy, truskawki, melony, mandarynki czy porzeczki są mi potrzebne do życia jak tlen. Mogę je jeść tonami, podanych na tysiąc sposobów. Warzywami też nie pogardzę, buraczki, marchewka czy szpinak najczęściej przewijają się w mojej kuchni ;)

4. Czy kiedykolwiek się odchudzałaś? 

Tak :) Obecnie jestem na diecie, której założeniem było wyrobienie sobie dobrych nawyków żywieniowych a przy okazji zrzucenie kilku kg. Ostatnio dorzuciłam do tego zwiększoną aktywność fizyczną i waga leci w dół. Nieskromnie napiszę, że usłyszałam już kilka komplementów na temat mojej nowej figury ;) Sama nie widzę zmian, bo wszystko toczy się powoli. Nie odrzuciłam jedzenia na rzecz pobierania energii z powietrza, wręcz przeciwnie. Zamiast słodkości jem owoce (mam świadomość tego, że zawarte w nich cukry nie są zbawienne, ale powiedzmy sobie szczerze, co jest lepsze: tabliczka czekolady czy dwie pomarańcze?), jem regularne posiłki, dużo się ruszam. Brzmi banalnie, ale działa- jestem tego najlepszym przykładem ;)

5. Czy czujesz się dobrze w swoim ciele?

Dziś mogę powiedzieć, że czuję się najlepiej od kiedy pamiętam, choć nie osiągnęłam jeszcze ideału w tej kwestii i myślę, że nigdy nie osiągnę. Nie chcę przez to powiedzieć, że nie wierzę w siebie- chodzi mi raczej o to, że sama świadomość, że pracuję nad sobą sprawia, że czuję się lepiej.

6. Jaka jest Twoja ulubiona potrawa?

Karkówka z grilla <3

7. Czy lubisz gotować? 

Lubię jak wiem, że mam dla kogo, dla siebie samej mi się średnio chce. Poza tym mój luby gotuje lepiej ode mnie, ja z kolei uwielbiam piec i to mi wychodzi lepiej ;)

8. Co chciałabyś wyeliminować z diety, a co chciałabyś wprowadzić? Dlaczego?

Chciałabym jeść więcej ryb, tego jestem pewna. Niestety, znalezienie smacznej rybki nie jest takie proste, często jak patrze się na te, które są dostępne w sklepach to dziwię się, że one same nie wypłyną z tych pseudozamrażarek. Ich jakość pozostawia wiele do życzenia więc wolę nie jeść ich wcale niż jeść byle co. Jeśli chodzi o to, co chciałabym wyeliminować to z pewnością będą to jogurty pitne. W domu sama sobie przygotowuję jogurt, jednak często gdy jestem na mieście sięgam po gotowca z półki, chociaż wiem, że to co jest w butelce pozostawia wiele do życzenia :(

9. Czego nie możesz przełknąć a co mogłabyś jeść cały czas?

Mało patriotycznie wyjdzie, ale nie mogę patrzeć na kapustę we wszelkiej postaci. Skręca mnie jak czuję jej zapach, od wszelkich bigosów, pierogów z kapustą i grzybami robi mi się słabo. Kapuśniak to mój wróg publiczny. 
Cały czas mogę jeść banany i maliny, ewentualnie ptasie mleczko :D

10. Wypijasz odpowiednią ilość wody? (min. 8 szklanek dziennie)

Jestem niczym smok wawelski i wypiję wszystko co przede mną stoi. 2l dziennie to minimum. 

sobota, 19 maja 2012

Piękne stopy za pięć złotych

Przy okazji tagu siedem grzechów głównych mogłyśmy się przekonać, że najczęściej pomijaną częścią ciała w przypadku pielęgnacji są stopy. Nie u mnie ;) Przyznam szczerze, że bardzo lubię zabiegi upiększające moje stópki, pewnie dlatego, że wypracowałam sobie idealny (przynajmniej dla mnie) sposób dbania o nie. Co więcej, wszystkie kosmetyki, których do tego używam są śmiesznie tanie- w większości kosztują w granicach 5zł. 


Zacznijmy od kąpieli. Do miski leję ciepłej wody i wsypuję nakrętkę soli do kąpieli z BeBeauty. Jej koszt to około 4zł za sól wystarczającą na kilka miesięcy. Moje ulubione warianty zapachowe to lawenda i pomarańcza. Sól poza zmiękczeniem wody, nadaniem jej zapachu i koloru nie robi nic pielęgnacyjnego, ale sprawia, że cały zabieg jest o wiele bardziej przyjemny :) Ostatnio zaczęłam też dolewać do kąpieli kilka kropli olejku Babydream- stópki są dzięki temu jeszcze bardziej mięciutkie i milutkie w dotyku :)

Po wymoczeniu stóp przez kilka-kilkanaście minut sięgam po tarkę do stóp firmy Fuss Wohl. Kupiłam ją w rossmannie za mniej niż 5zł i wolę ją o wiele bardziej niż tradycyjne pumeksy. Z jednej strony tarka jest grubo ziarnista, druga delikatniejsza. Świetnie radzi sobie z wszystkimi zgrubieniami powstałymi na stopach podczas chodzenia, a przede wszystkim wygodnie siedzi w dłoni ;)

Na koniec sięgam po peeling do stóp BeBeauty. Bardzo go lubię, świetnie radzi sobie ze ścieraniem naskórka z wierzchniej części stopy. Należy jednak pamiętać, że taki produkt nie zastąpi nam pumeksu czy tarki do stóp i nie ma co od niego oczekiwać wygładzenia mocno zaniedbanych pięt. To raczej taka wisienka na torcie w pielęgnacji, która przygotowuje stópki do dalszych zabiegów. Obecnie stosuję peeling z Synergene, który wg producenta miał się nadawać do wrażliwej skóry twarzy, moim zdaniem nadaje się tylko na stopy...


Jeśli chodzi o nawilżenie po takim zabiegu moczenia i peelingowania niezawodny jest balsam w kostce z mydlarni Tuli. Praktycznie wykończyłam już drugą kostkę i jestem zachwycona jej działaniem. Genialnie stopy nawilża, a nie tylko natłuszcza jak to wiele produktów tego typu ma w zwyczaju. Jestem nią oczarowana i polecam każdemu. Cenowo nieco się wybija spośród podanych wyżej produktów, ponieważ kosztuje w granicach 10zł, jednak i tak warto ;) Kostka taka starcza na bardzo długo i rewelacyjnie służy nie tylko na stopy ;) Po dokładnym nasmarowaniu nakładam na stopy skarpetki i po kilku godzinach mogę się cieszyć efektem domowego spa ;)

Pamiętam też o nawilżaniu stóp codziennie przed pójściem spać. Często sięgam po kremy do rąk, które niekoniecznie się u mnie sprawdziły. Na zdjęciu widzicie kremy z Lirene i BeBeauty, ten pierwszy ma nawet problemy, żeby nawilżyć mi stopy, z kolei ten drugi jest bardzo dobry, jednak zbyt długo się wchłania jako krem do rąk. Ogólnie biedronka rządzi w mojej pielęgnacji stóp ;)

W okresie wielkich upałów z chęcią sięgam po żel chłodzący do stóp z Fuss Wohl. Kupiłam go za nie więcej niż 5-6zł. Co tu dużo mówić, rewelacyjnie chłodzi, rześko pachnie i przynosi ulgę zmęczonym stópkom. Wiele firm ma podobne w swojej ofercie, do tego się jakoś wybitnie nie przywiązałam ;)

Moim zdecydowanym ulubieńcem jeśli chodzi o codzienną pielęgnację stóp jest głęboko odżywczy krem do rąk i stóp  Ziaja. Produkt ten jest dość tłusty, długo się wchłania, ale stosowany regularnie na noc przynosi świetne efekty. Skóra nie dość, że jest sama z siebie lepiej nawilżona to ma mniejsza skłonności do rogowacenia. Jego kosz to jedyne 5zł. Zamiennie zdarza mi się stosować oliwkowy krem do twarzy z Ziai, który również radzi sobie z nawilżeniem stóp na medal :)

Zabawy z moczeniem stóp w misce uskuteczniam raz, dwa razy w tygodniu, przy okazji maluję paznokcie u stóp. Dzięki temu, że dbanie o nie weszło mi w nawyk lato mnie nie zaskoczyło i od razu mogłam wskoczyć w sandałki czy japonki. Gorąco Wam polecam znalezienie takiej chwili dla swoich stóp, w międzyczasie sama często nakładam maseczkę na twarz i małe domowe spa gotowe :) Jak widać wszystko może się udać totalnie małym kosztem ;)

piątek, 18 maja 2012

Krem super nawilżający czyli Pharmaceris Vita Sensilium

Cześć Dziewczyny! Dzisiejsza recenzja będzie w formie 2w1. Opiszę Wam jeden produkt, choć stosowany przed dwie osoby- mnie i moją mamę. Głęboko nawilżający krem Pharmeceris Vita Sensilium otrzymałam od Laboratorium Kosmetycznego Dr Ireny Eris blisko cztery miesiące temu. Przez połowę tego okresu używałam go ja, później oddałam go mamie. 50 ml produktu w opakowaniu typu airless możemy dostać w aptekach w cenie około 35-40zł


Dla mnie, czyli posiadaczki skóry normalnej, z lekką tendencją do przesuszania się policzków ten krem okazał się strzałem w dziesiątkę w okresie, gdy na dworze panowały bardzo niskie temperatury. Rewelacyjnie nawilżał moją twarz, pozbyłam się dzięki niemu wszystkich suchych skórek. Krem dodatkowo zawiera SPF 15, co również przemawia na jego korzyść. 


Niestety, krem ten ma jedną, dość istotną dla osób, które malują się na co dzień wadę- długo się wchłania co komplikuje jego współpracę z płynnymi kosmetykami do makijażu. W moim przypadku mimo używania minimalnej ilości kremu (jest niesamowicie wydajny), dopiero po jakiś 40 minutach twarz nadawała się do malowania. Jak wiadomo rano każda minuta snu jest cenna ;)


Gdy zrobiło się cieplej krem ten był dla mnie już zbyt treściwy, więc oddałam go mamie, która ma ekstremalnie suchą skórę. Jak sama określiła ten krem to dla niej odkrycie roku- nie musi na co dzień używać podkładów, wystarczy jej kredka i tusz do rzęs, więc nie ma tego problemu co ja. Jest nim zachwycona, bo faktycznie jest czym. W jej przypadku krem ten spisał się na medal-daje wielogodzinne nawilżenie bez zbędnego świecenia się, czuć, że skóra pod kremem oddycha, o żadnym zapchaniu nie ma mowy.


Wiem, że mama kupiła sobie już krem na noc z tej serii ;) Myślę, że to świetne rozwiązanie na co dzień dla takich sucharków, a od wielkich mrozów dla posiadaczek cer normalnych ;)


Skład: Aqua, Canola (Canola) Oil, Pentylene Glycol, Octocrylene, Paraffinum Liquidum, Glycerin, Ethylhexyl Methoxycinnamate, Sucrose Distearate, Cyclomethicone, Methyl Gluceth-20, Butyl, Methoxydibenzoylmethane, Ethylhexyl Triazone, Sucrose Stearate, Triethanolamine, Xanthan Gum, Acrylates/C10-30 Alkyl Acrylate Crosspolymer, Carbomer, Allantoin, BHA, Cl 77820.

środa, 16 maja 2012

Tusz mi się popsuł...

Dziś będzie trochę gorzkich żali :( Jakiś czas temu dostałam od Simply tusz do rzęs z firmy Accessorize. Nie otwierałam go od razu, żeby niepotrzebnie nie wysychał. Kiedy zdjęłam z niego folię i zrobiłam do niego pierwsze podejście wydał mi się "za mokry". Odłożyłam go do szuflady na jakiś tydzień, maksymalnie dwa i jakie było moje zdziwienie, kiedy ukazał mi się totalnie wyschnięty i zbrylony tusz!



Efekt, jaki widzicie na moim oku jest po 3 warstwach tuszu! Okropnie się teraz kruszy, nie pogrubia, nie podkręca, nie robi nic :( Jedyne co to nadaje moim rzęsom bardziej intensywny, czarny kolor. Nie wiem, dlaczego tak się stało :( Początkowo efekt dawał bardzo ładny, jedyne co mi przeszkadzało, że lekko sklejał rzęsy, chciałam go podsuszyć i mam :(



Tusz ma dość nietypową szczoteczkę, przynajmniej ja się z taką wcześniej nie spotkałam. O ile wygiętą widywałam dość często, tak totalnie płaską nigdy ;)



Na zdjęciu widać te grudki, o których wspominałam na początku. Teraz tusz nie nadaje się praktycznie do niczego... Pierwszy raz mi się coś takiego zdarzyło... 


Jak widać, rzęsy różnią się tylko kolorem. Niestety tusz ten osypuje się teraz w kilka minut, rozmazuje się i nie nadaje do niczego :( Spotkałyście się z czymś podobnym w przypadku tuszu pakowanego w folię? Wiem, że tusze z Essence często są wyschnięte, bo w sklepie klientki otwierają je i odkładają na półkę, ale w takiej sytuacji? 

wtorek, 15 maja 2012

Peeling kawowy na czysto!

Koniec semestru jest dla mnie od zawsze równoznaczny z poruszaniem się w oparach kawy. Kilka miesięcy temu dostałam od Mydlarni Tuli produkt, który zbawienną moc kawy pozwala mi wykorzystać nawet pod prysznicem. I nie, nie popijam sobie z kubeczka podczas mycia głowy ;) Za pomocą kawy ujędrniam sobie to, co najjędrniejsze nie jest ;) 

Pewnie większość z Was słyszała o peelingu kawowym. Sama od czasu do czasu się na niego kuszę, bo to dobry zdzierak. Niestety, z natury jestem leniem i gdy mogę sięgnąć po coś, co nie wymaga większego przygotowania wybieram właśnie to. Dlatego, gdy mam do wyboru peeling kawowy robiony poprzez zabawę z parzeniem kawy lub sięgnięcie po mydełko z zatopionymi drobinkami kawy, bez wahania korzystam z mydełka.


100g kostka kosztuje na stronie mydlarni 10zł. Fanki zapachu kawy będą zawiedzione, ale niestety nie ma ono praktycznie żadnego zapachu. Właściwie to jedyna jego (i to dość wymuszona) wada ;). 


Mydełko fantastycznie zdziera martwy naskórek. Skóra po jego użyciu dosłownie chłonie wszelkie balsamy nawilżające. Dodatkowo jest niesamowicie wygodny w użyciu- myjemy się niczym zwykłym mydłem, a peeling robi się sam :) 


Na powyższym zdjęciu widać drobinki, które intensywnie masują naszą skórę. Choć wyglądają niepozornie, to nie dajcie się zwieźć! ;) Potrafią porządnie wykonać to, co do nich należy ;) 

Wielkim plusem zabawy z tym peelingiem jest też to w jakim stanie po kąpieli jest wanna/brodzik. Nie ma tego sajgonu, który możemy obserwować w przypadku zabawy z domowej roboty peelingiem kawowym ;) 

niedziela, 13 maja 2012

Jam ogrodnik! Czyli jak wyhodowałam kiełki

W ramach mojego wciąż trwającego i dobrze się mającego odchudzania, znanego na tym blogu pod akcją bikini ostatnio odkryłam coś, co nie dość, że sprawia mi dużo radochy, to jeszcze służy wyższym celom ;) Zaczęłam hodować kiełki! Tak, tak - kiełki właśnie. Hodowla to może za duże słowo biorąc pod uwagę mój słoik po przetworach od mamy, ale myślę, że warto wspomnieć o tym tutaj ;) Kiełki bynajmniej nie służą mi za gotowy posiłek, ale są świetnym dodatkiem do kanapek, sałatek oraz zwykłego pochrupania. Pod moją opieką wyrosły już kiełki rzodkiewki, soczewicy oraz brokułów, jednak te pierwsze uważam za mój największy przysmak ;) Smakują dokładnie jak rzodkiewka :)


Na początku nasionka kiełków wsypujemy do słoiczka, tak, żeby przykrywały dno. Tutaj nieco mnie poniosło z ich ilością i później miały mały problem, żeby się rozwijać ;) Zalewamy je przegotowaną letnią wodą i odstawiamy na kilka godzin. W zależności od tego jakiej wielkości są nasiona muszą postać od 6-10h. Ja trzymałam jedne i drugie około 8h, jednak nie musimy nad nimi stać ze stoperem ;)


Następnie na słoik nakładamy gazę, naciągamy na nią gumkę recepturkę i odcedzamy wodę. Po odcedzeniu słoik do góry nogami najlepiej postawić na jakiś czas na suszarce do naczyń, aby woda dobrze się odsączyła. Nasionka mają być wilgotne, ale nie mogą pływać, bo wtedy wszystko nam zapleśnieje i trzeba będzie wyrzucić :( Następnie dwa razy dziennie płuczemy nasze nasionka, letnią, przegotowaną wodą- tylko płuczemy, bez dłuższego namaczania. Znowu odkładamy na suszarkę do naczyń i tak w kółko ;)


Jedyne, co wymaga większej zabawy to zabranie ze słoika łusek, po nasionkach. Jednak gdy zaleje się słoik wodą to wypływają one na wierzch i łatwo je zebrać :) Na powyższym zdjęciu widzicie gotowe do zjedzenia kiełki rzodkiewki. Posypuję nimi kanapki, dodaję do twarożku- każdy znajdzie sposób, który odpowiada mu najbardziej. Aby wyrosnąć tak, jak na zdjęciu potrzebowały 5 dni. 


To są kiełki soczewicy, niestety nie smakowały mi zbytnio :( 

Takie roślinki poza tym, że są łatwe w wyhodowaniu mają wiele cudownych właściwości. Nie będę Wam wypisywać wszystkich witamin i minerałów, które zawierają, ale to prawdziwe bomby zdrowotne ;) Nie dość, że usprawniają prace jelit to jeszcze mają zbawienny wpływ na skórę, włosy i paznokcie. Wcale nie potrzeba inwestować 40zł w kiełkownicę- słoik wystarczy ;) Nasionka kupuję w sklepie ze zdrową żywnością i tam też kosztują grosze, bo nie więcej niż 3-4zł za opakowanie. Zainteresowanych odsyłam do lektury na temat różnych kiełków oraz zawartych w nich witamin tutaj ;) 

sobota, 12 maja 2012

Dezodorant nieudany

Dzisiejszy wpis jest inspirowany tym, który wczoraj umieściła u siebie Zoila. Jeśli jeszcze nie trafiłyście na jej recenzję dezodorantu Isana Med, to gorąco zachęcam Was do lektury. Właściwie mogłabym skopiować początek jej recenzji: gdy zrobiło się głośno o tym, jak szkodliwe są sole aluminium zawarte w antyperspirantach poleciałam do sklepu po coś mniej szkodliwego. Mój wybór padł na dezodorant w kulce Nivei z serii pure and natural action, który nie zawiera wyżej wymienionego składnika. Jego cena to około 10zł, więc kwota standardowa, jeśli chodzi o produkty z tej półki.

Dezodorant ten nie sprawdził się u mnie totalnie. Choć nie mam problemów z poceniem, to przy nim zaczęłam w to wątpić... Oczywiście domyślam się, że coś za coś- nie ma soli aluminium więc muszę cierpieć. Przy wcześniejszych kulkach z Nivei, wystarczyło mi stosowanie blokera Ziaji raz na 3-4 tygodnie. Przy tym musiałam sięgać po niego raz w tygodniu, w innym przypadku już po kilku godzinach odczuwałam spory dyskomfort, a przecież nie o to chodzi.

Za wielki minus uważam również to, że dezodorant ten wchłania się całe wieki. Miałam masę innych kulek z Nivei i nigdy nie miałam tego problemu. Przy tym zdarzało mi się, że nie wchłaniał się w ogóle. Ogólnie ciężkie przeboje z nim miałam, bardziej utrudniał mi życie niż pomagał. Na plus bezapelacyjnie zaliczam jego zapach. Mam wersję lotus scent i niesamowicie mi się podoba to jak pachnie. Jednak wiadomo- nie o to chodzi...

Obecnie odstawiłam go w kąt szafki i sięgam po niego, gdy pracuję cały dzień w domu i wiem, że w razie czego mogę szybko się odświeżyć. W takich szklarnianych warunkach, bez stresów, zmian temperatur itp daje rady. O jakimkolwiek zabezpieczeniu podczas ćwiczeń nie ma nawet co marzyć.

Doszłam do wniosku, że chyba dałam się ponieść fali nienawiści do soli aluminium i wyszło mi to bokiem. Uważam, że kupując taki bezaluminiowy dezodorant za to co tydzień bombardując się blokerem wychodzę na hipokrytkę. Wrócę do sprawdzonych antyperspirantów, na których wiem, że mogę polecać, bo przecież komfort pod pachami to podstawa  ;)


Skład: Aqua, Propylene Glycol, PPG-15 Stearyl Ether, Steareth-2, Steareth-21, Parfum, Butyloctanoic Acid, Ethylhexylglycerin, Octenidine HCl, Persea Gratissima Oil, Trisodium EDTA, Butylphenyl Methylpropional, Eugenol, Geraniol

czwartek, 10 maja 2012

Duet lakier Wibo oraz flakies z My Secret

Notka pisana znad notatek ;) Za 2 tygodnie koniec semestru, więc robię wszystko żeby nie robić tego, co powinnam. Jednak jak tu się skupić mając coś takiego na paznokciach! ;) Bohaterami głównymi dzisiejszego postu są dwa lakiery: Wibo Express Growth o startym numerze, który dostałam od Natalii (jeszcze raz wielki buziak kochana! :*) oraz flakies od My Secert.


Lakier ten w buteleczce wygląda na malinowy, jednak po nałożeniu na paznokcie wychodzą z niego pomarańczowe tony i kolor staje się o wiele cieplejszy. Genialnie kryje, wytrzymuje spokojnie 4 dni (pojawiają się jedynie mikroodpryski). Kolor jest świetny, na zdjęciu może tak nie wyglądać, ale zdecydowanie przykuwa uwagę ;) Od kiedy go dostałam sięgam po niego praktycznie co drugie malowanie :) Postanowiłam go jednak stuningować zakupionymi flejkami od My Secert.


Kiedyś miałam ochotę na takie od Inglota, jednak dwa razy mniejsza pojemność niż ich standardowe lakiery plus niezmieniona cena mnie zniechęciły ;) Na tego cudaka natknęłam się kilka razy przeglądając różne blogi i stwierdziłam, że będzie to idealne tanie rozwiązanie ;) Na zdjęciu widać, że w zależności od kąta padania światła drobinki mienią się na złoto, srebrno, zielono i niebiesko- dzięki temu pasuje jako top do lakierów o przeróżnych odcieniach ;)


Zdjęcia nie oddają do końca jego uroku :( Uważam, że połączenie złota z czerwienią nadaje paznokciom królewskiego wyglądu :) Przyznam, że efektem jestem zauroczona i cieszę się, że go kupiłam. Nie przepadam za wzorkami czy pękającymi lakierami, ale takie wykończenie w 100% trafia w moje gusta :)


Na plus jest też to, że flejki nie schodzą tak topornie jak brokat. Owszem, trzeba dać chwilkę zmywaczowi, żeby zaczął działać, ale nie ma potrzeby bawić się z folią. Gorąco polecam :)

środa, 9 maja 2012

W poszukiwaniu nudziaka...

W poszukiwaniu cielistego lakieru udałam się do kilku sklepów, oczywiście na jedną poszukiwaną rzecz przypadło sześć bonusowych... Myślę, że stworzył się z tego ładny zestaw, w sam raz do pochwalenia się przed Wami (jaka to ja rozrzutna jestem ;)):

  • lakier Miss Sporty 326- uwaga, od jutra te lakiery będą na promocji w Rossmannie- lubię je, choć nie mają zbyt wielkiej gamy kolorystycznej. Ten koralowy róż spodobał mi się od pierwszego wejrzenia i musiał być mój ;)
  • lakier Flormar True Color 026- wielka butelka lakieru za całe 6zł. Tylko nie do końca przypomina nudziaka, którego szukałam ;)
  • eyeliner Basic- za 8zł kupiłam produkt o pięknym kolorze brązu i beznadziejnym aplikatorze :( Na pierwszy rzut oka wygląda jak zwykła końcówka eyelinerów w kałamarzu, niestety jest to zwykły twardy patyk powleczony gąbeczką- okropnie się nim operuje :(
  • flakies od My Secert- uwielbiam, uwielbiam, uwielbiam! 7zł a tyle radości- polecam każdemu :)
  • pędzelek do eyelinera Essence- potrzebowałam go do eyelinera w żelu, kosztował koło 6zł. Dziś go testowałam i sprawdził się do grubej krechy, cienkiej nie mogę nim namalować (ale i tak wolę grubsze, więc mała strata ;))
  • pomadka Bell Classic 161- pamiętam, że wiele lat temu moja mama miała szminkę w identycznym opakowaniu :) Dla siebie wybrałam egzemplarz w odcieniu pięknego, chłodnego, pudrowego różu, który jest stworzony dla mnie :) Kosztowała tylko 11zł :)
  • lakier Essence z serii Nude Glam 01 Cotton Candy- sprawca całego zamieszania :) Sprawdziłam go na jednym palcu i kolor jest piękny, poraża tylko ilość warstw potrzebnych do pełnego krycia (ale byłam na to gotowa :D). Cena to 5,5zł :)
Mało tego wszystkiego, ale wszystkie te rzeczy bardzo mi się spodobały :) Wbrew pozorom faworytem całych zakupów jest pomadka z Bell, niedługo pokażę Wam ją z bliska ;)

wtorek, 8 maja 2012

Pink Fizz od Maybelline czyli różowa szminka w akcji

Nie będę ukrywać, że dzisiejszy wpis jest inspirowany ostatnią notką Lady In Purple ;) Postanowiłam, że też pochwalę się jedną z moich ulubionych szminek, która na wiosnę przeżywa swój renesans. Mowa o pomadce Color Sensational od Maybelline w kolorze 143 Pink Fizz. Mam ją z wymiany od Kasi, która była tak dobra i wysłała mi aż 3 odcienie tych szminek ;) Niestety, jedna z nich mi gdzieś zaginęła i pozostałam z Pink Fizz oraz 280 Purple Glam (którą również bardzo lubię ;)). Są to produkty z dostaniem których nie powinno być problemów, cena to około 25zł za sztukę ;)

Szminka mieści się w opakowaniu, którego nakrętka pozostawia sporo do życzenia. Lubi się rysować, pękać i po kilu pobytach w torebce wygląda niezbyt elegancko. Na szczęście mocno się trzyma na samej pomadce, więc mogę przymknąć oko na to, że nie wygląda idealnie ;) Kolor, który posiadam, 143 Pink Fizz to taki koralowy róż z delikatnymi drobinkami, które pięknie mienią się w słońcu, jednak nie uskuteczniają wędrówek po całej twarzy. Nie jest to kolor, który pasuje każdemu, jednak nieskromnie wydaje mi się, że do mnie pasuje jak ulał ;)


Sama szminka nie jest za twarda, ani za miękka, nie lubię nakładać szminek bez lusterka, ale w jej przypadku wiem, że mogę sobie na to pozwolić ;) Oprócz koloru, przyjemnej aplikacji podoba mi się też pigmentacja tej konkretnej pomadki- można stopniować efekt od delikatnego do wyrazistego, na co dzień najlepiej się czuję w tym pomiędzy ;) Uważam, że jest to produkt godny polecenia, choć sporo czytałam na temat tego, że poszczególne odcienie z tej serii mocno się od siebie różnią właściwościami. Mam to szczęście, że kolory, które posiadam okazały się być przyjemne w obsłudze ;) 


A najbardziej cieszy mnie to, że pasuje idealnie do mojej ulubionej kopertówki ;)

poniedziałek, 7 maja 2012

Lirene pod oczy czyli czym nawilżam tamte rejony + cielisty lakier poszukiwany!

Ostatnio było o korektorze pod oczy więc pozostańmy w temacie (a przynajmniej okolicy ;)) oczu. Przedstawiam Wam bezzapachowy krem odżywczo-łagodzący pod oczy i na powieki do cery wrażliwej i  alergicznej z Lirene. Dostałam go w paczce od Laboratorium Kosmetycznego Dr Ireny Eris w samą porę, bo praktycznie wykończyłam poprzedni krem i mogłam od razu przystąpić do testowania :) Ten krem ma w sobie wyciąg z żeń-szenia, wyciąg ze skrzypu oraz SPF 5. Malutko, ale i tak jest to bez znaczenia, ponieważ używam tego kremu na noc ;)

Opakowanie zawiera 15ml produktu, jego cena waha się w granicach 15zł. To już mój któryś z kolei krem pod oczy, który jest zapakowany w tekturowy kartonik, do którego spokojnie zmieściłyby się jeszcze dwie takie tubki ;)

Krem ma za zadanie odżywić, nawilżyć oraz wygładzić naszą skórę pod oczami, czego dodatkowym efektem może być zmniejszenie cieni. Po 4 miesiącach regularnego stosowania noc w noc (motywował mnie do tego fakt, że krem którego wcześniej używałam nie nadawał się w okolice oczu) widzę, że skóra faktycznie jest dobrze nawilżona. Krem nie spływa, nie podrażnia oczu, nie zapycha- to kosmetyk o delikatnym działaniu, którego efekty zobaczymy dopiero przy dłuższym stosowaniu. Najbardziej ucieszyło mnie to, że po nieprzespanej nocy nie robią mi się już takie poduszeczki pod oczami :) Jeśli chodzi o jego wydajność, to starcza on na bardzo długo, bo dosłownie kropelka wystarczy, żaby zaaplikować go na powieki  i pod oczy. 


Skład: Aqua, Glycerin, Glyceryl Stearate SE, Ethylhexyl Methoxycinnmate, Methyl Gluceth-20, Dimethicone Copolyol, Glyceryl Polyacrylate, Methylene Bis-Benzotriazolyl Tetramerthylbuthylphenol, Chlorella Ferment, Panaxginseng Root Extract, Equisetum Arvense Extract, Centella Asiatica Extract, Phenoxethanol, Methylparaben, Propylparaben, Buthylparaben, Ethylparaben. 

***

A teraz z cyklu ogłoszenia parafialne:

http://nudecolour.com/
Od dawna mam ochotę na jakiś lakier w cielistym kolorze. Niestety zazwyczaj trafiam na totalne buble, które smużą, bąbelkują i robią się na nich odpryski zanim zdążą wyschnąć. Dlatego moja prośba do Was: macie jakieś sprawdzone lakiery nude? Poszukałam w internecie i znalazłam kilka kandydatów na mojego przyszłego cielaka, ale potrzebuję sprawdzonych informacji ;) Widziałam, że Inglot ma w swojej ofercie ładne kolory, jednak nie trafiłam jeszcze u nich na lakier, z któego byłabym zadowolona pod względem jakości (no może poza czarnym z czasów gimnazjum ;)). Cena jaka mnie interesuje to tak do 20zł- wiem, że Essie ma piękne kolory, ale tyle się naczytałam o problemach z ich aplikacją, że chyba podziękuję ;)

sobota, 5 maja 2012

Bell pod oczy czyli czym maskuję cienie

Przez długi czas uważałam, że korektor pod oczy to zbędny gadżet, teraz wiem, że głupia byłam ;) Choć to, co dzisiaj Wam zaprezentuję korektorem nie jest, ponieważ jak wiemy (albo i nie wiemy podobnie jak ja jeszcze całkiem niedawno :D) czym innym jest korektor, kamuflaż i concealer, jednak wygodniej mi operować po prostu słowem korektor ;) Pełna nazwa tego cuda to Multi Mineral Anti-Age Concealer choć na opakowaniu znajdziemy też informację w języku polskim, że jest to korektor w płynie z minerałami. Biorąc pod uwagę jego stopień krycia przychylam się do pierwszej nazwy ;) 

Z kwestii technicznych: w opakowaniu przypominającym błyszczyk mamy 9g produktu, za który zapłacimy około 10zł. Wiem, że wiele osób narzeka na jego dostępność. Najłatwiej będzie sprawdzić na stronie Bell, gdzie mają swoje stoiska, we Wrocławiu znajdziecie je w Naturach lub samodzielną wyspę w Magnolii. A jeśli w Waszej miejscowości nie ma gdzie go dostać, to zawsze pozostaje allegro :)

Do wyboru mamy dwa odcienie, ja sięgnęłam po nr 1, który jest odrobinę jaśniejszy i ma w sobie więcej żółtych tonów (a przynajmniej ja je widzę ;)). 



Opakowanie urodą nie grzeszy, najwygodniej nabiera mi się pędzelkiem płyn z tej pacynki (?), nakłada pod oczy, a następnie delikatnie wklepuje opuszkami palców. W ten sposób uzyskuję najładniejszy i najbardziej naturalny efekt. 


Jeżeli ktoś ma mocne cienie pod oczami i liczy na ich idealne pokrycie to powinien sobie ten produkt odpuścić. Mi chodziło głównie o lekkie wyrównanie kolorytu oraz rozświetlenie okolic oczu. Pod tym względem sprawdza się bardzo dobrze. Ważne jest to, że nie wchodzi on w zmarszczki oraz nie waży się, nawet gdy jest gorąco. Na mojej skórze jest bardzo trwały i wytrzymuje ze mną cały dzień. Minusem jest to, że jeśli zbyt długo będziemy się guzdrać z jego nakładaniem to zrobi się ciemniejszy na pędzelku. Nie ma tego problemu jeśli od razu nałożymy go tam, gdzie jego miejsce.


Uważam, że to świetny produkt za małe pieniądze. Warto się na niego skusić również z tego względu, że jest niezwykle wydajny. Nie można zrobić nim sobie krzywdy, za to jest nieocenionym pomocnikiem po źle przespanych nocach.