niedziela, 31 marca 2013

Niedzielnie nie na temat

W planach miałam dziś wpis na temat serum antycellulitowego, uznałam jednak, że katowanie się tym tematem w sam środek świąt nikomu nie wyjdzie na dobre ;) Przemilczę sprawę do jutra, dziś tylko muśniemy temat- tym świątecznie przejedzonym gorąco polecam filmik Moniki, którą miałam okazję poznać osobiście :) Choć sama skubnęłam tylko nieco sałatki, babki i talerz żurku to czuję, że lekka jak piórko to ja nie jestem ;) Świąteczne potrawy są tak odmienne od tego, co jem na co dzień, że mój żołądek od razu się buntuje. Na kolacje będzie zatem jogurcik i miętowa herbata :)

Powrót do domu na święta zaowocował odebraniem dwóch paczek. Jednej spodziewanej i wyczekiwanej, drugiej totalnej niespodzianki. Zacznę przewrotnie od tej drugiej.


Do tej pory nie rozgryzłam, kto jak i dlaczego sprezentował mi zestaw kosmetyków do włosów z Aussie. Nie ukrywam, że bardzo się z tego cieszę, miałam kiedyś okazję używać próbek 3minutowych odżywek i byłam zakochana w ich zapachu. Simply, jeszcze raz dziękuję! Nie pozowałam z butelkami, ponieważ mam tutaj do dyspozycji jedynie aparat w kamerce netbuczka i oszczędziłam Wam rebusu z cyklu co jest na zdjęciu. Jak wrócę do siebie oczywiście popełnię jakieś focie, nawet się do nich pomaluję a nie tak jak dziś, w pełni rozczochrana i bez grama makijażu, a fuj ;)


Zakupem w pełni kontrolowanym i bardzo nieoryginalnym (zainteresowanych dlaczego użyłam tego słowa odsyłam tutaj, jestę odgapiaczę ;)) była widoczna na zdjęciu torebka. Jest tak ładna, że nie pozostało mi nic innego jak schować się w jej cieniu, taki lajf po prostu :( 

Mam nadzieję, że miło spędzicie ten przedłużony weekend :) 

piątek, 29 marca 2013

Zużyte w marcu

Kolejny post z moimi zużyciami w poziomie master. Jak kraść to miliony, a jak denkować to od razu pół łazienki ;) Z myślą o zdjęciach na bloga kupiłam podkładkę, która ma robić za tło, jak widać ilość pustych opakowań ją przerosła.

  • krem do rąk Loccitane- aż strach pisać cokolwiek o tych produktach, na dniach planuję zbiorczych wpis na ich temat. Krem nie spisał się u mnie lub po prostu nie zdążył zachwycić ;)
  • perfumy Sephora ananas i papaja- kupione na promocji za 5zł, dzielnie służyły mi przez wiele miesięcy  :)
  • olejek arganowy o zapachu grejpfrutowym- kocham olejek arganowy, cieszę się, że zostało mi jeszcze blisko pół litra tego cuda w czystej wersji. Nie ma nic lepszego dla włosów :)
  • reduktor cellulitu Ziaja rebuild- zużyłam już drugie opakowanie i tak jak obiecałam, dopiero po tym pojawi się recenzja. W skrócie: jestem na tak :)
  • podkład Rimmel Match Perfection- to już drugi i niestety ostatni zużyty przeze mnie słoiczek tego produktu. Wielka szkoda, że został wycofany :(
  • lakier do paznocki Essence Nude Glam 01 Cotton Candy- mój ulubiony nudziakowy lakier dobił dna.
  • antyperspirant Nivea Energy Fresh- chyba najpopularniejsza kulka Nivei :) Lubię jej zapach, ale wg mnie chroni gorzej niż np wersja dry comfort.
  • płyn micelarny BeBeauty- jak wszyscy to wszyscy :) Bardzo polubiłam się z tym płynem. Dobrze zmywa makijaż, nie podrażnia. W zapasie mam 3 butelki i niech to mówi samo za siebie ;)
  • szampon Garnier drożdże piwne i owoc granatu- mój ulubiony szampon :) zużyłam już chyba 10 opakowań i praktycznie zawsze do niego wracam. Idealny do cienkich, przetłuszczających się włosów. 
  • płyn dwufazowy Ziaja- zdecydowanie mój ulubiony płyn do demakijażu oczu. Razem z wersją awokado z Bielendy radzą sobie świetnie i sięgam po nie naprzemiennie ;)
  • krem do rąk Cztery Pory Roku regenerujący- fatalny produkt, choć nie tak tragiczny jak jego niebieski brat. Odradzam!
  • pianka do golenia Venus melonowa- wcześniej nie zwracałam uwagi na pianki tej firmy, teraz wiem, że to był błąd :) Była bardzo wydajna, pięknie pachniała i do tego spełniała się w swojej roli. Polecam :)
  • sól do kąpieli BeBeauty- używam podczas moczenia stópek :) Niestety zapach średnio mi podpasował i zazwyczaj sypałam jej więcej niż potrzeba, żeby szybciej się skończyła ;)
  • łagodny tonik nawilżający Pharmaceris- tonik niesamowicie przeciętny, moim zdaniem nie warty uwagi.
  • łagodząca pianka myjąca Pharmaceris- z pianki byłam zadowolona. W recenzji znajdziecie więcej na jej temat :)
  • żel pod prysznic Isana żurawina i biała herbata- przyzwoity żel pod prysznic, miło się nim myło, ale się skończyło ;)
  • balsam do ciała Gracja mandarynkowy- bardzo ciężki i trudny w aplikacji produkt. Używałam go tylko na łydki.
  • masło do ciała z kakao i masłem shea Isana- masło zdenkowało się samo spadając na podłogę i rozlewając po całej łazience...
  • wygładzająca maska do włosów Ziaja masło kakaowe- rewelacyjna maska do włosów, gorąco polecam ją każdemu :)

czwartek, 28 marca 2013

Essence Get BIG! Lashes

Nie mam szczęścia jeżeli idzie o moje rzęsy. Są naturalnie krótkie, proste i ogólnie sprawiają wrażenie jakby ich nie było. Nie inwestuje w drogie tusze, bo mam świadomość, że z pustego to i Salomon nie naleje, a efekt pięknych firanek uzyskam tylko przy pomocy sztucznych rzęs. 


Do tej pory moim faworytem był tusz 3w1 MIYO, jakiś czas temu zaczęło jednak być głośno o produkcie ze stajni Essence, a dokładnie Get BIG! Lashes. Za 10zł mamy więc ogólnodostępny, powszechnie chwalony produkt. Żal było nie wziąć ;)


Uwielbiam duże, wygięte szczoteczki. Ta jest dodatkowo syntetyczna i bardzo gęsta, już za sam kształt skradła moje serce :) Tusz jest odpowiednio gęsty, praktycznie od razu gotowy do użycia, nie musi leżakować jak to często się zdarza. 

rzęsowa dżungla

Oprócz arcykoślawego kadrowania od razu rzuca się w oko, że tusz robi robotę :) Rzęsy są nie tylko pogrubione ale i wydłużone. Brak jakichkolwiek podrażnień, trudności oraz rewelacyjna trwałość w zmywaniu sprawia, że do MIYO 3w1 dołącza kolejny tuszowy ulubieniec :) 

Essence ma w swojej ofercie również wersję wodoodporną tego tuszu, ma niebieskie opakowanie :)

Na koniec pokażę Wam mój codzienny rzęsowy demotywator. Nie żebym rwała sobie włosy z głowy z powodu słabego urzęsowienia (lol), ale niech mi ktoś wytłumaczy...

... po co facetowi takie rzęsy?

;)

poniedziałek, 25 marca 2013

Specjalistyczny preparat do nawilżania Cetaphil Dermoprotektor

Długo już na nic konkretnego nie narzekałam, więc pozwolicie, że dziś odbiję sobie za ostatnie tygodnie. Marudzenie będzie tym większe, że spodziewałam się po Cetaphilu wiele, ale na pewno nie tego, co otrzymałam. Sam krem kosztował mnie około 45zł za 250ml

Nie sposób zliczyć ile pozytywnych opinii na jego temat znalazłam w internecie. Miał być cudownym środkiem nawilżającym pozbawionym tej złej i strasznej parafiny. Miał być łagodzący, kojący, super nawilżający. W skrócie uniwersalny krem do twarzy i ciała, który ma przyzwoity skład i dobrze nawilża. 

Jak było w praktyce? Początkowo byłam nim zachwycona, ba myślałam, że przebił mojego kremowego ulubieńca w postaci emolientowego kremu Pharmaceris. Mocno nawilżał moją buzię i choć nie koił pojedynczych zaczerwienień to ogólnie przynosił ulgę. Stosowałam go tylko na noc, bo pod makijaż byłby za ciężki. Gdyby wszystko zostało tak jak opisałam to faktycznie Cetaphil stałby się moim kremowym odkryciem roku. Niestety po jakimś miesiącu na mojej twarzy pojawiła się masakra w postaci podskórnych gul, zatkanych porów (o pojęciu których nie miałam wcześniej istnienia), grudek itp. Początkowo obwiniałam o to każdy jeden produkt poza Cetaphilem. No bo jak to? Taki apteczny lek na całe zło mógłby wyrządzić mi coś złego? Ano mógłby...


Po czasie krem poszedł w odstawkę i zaczęło być lepiej, choć wciąż bardzo daleko od poprzedniego stanu. Musiałam wytoczyć ciężkie działa w postaci kwasów itp., żeby odzyskać dawną gładką buzię i cóż, wciąż jestem na ścieżce wojennej i jej końca nie widać. Wiem, że dla niektórych ten krem jest wybawianiem, dla mnie okazał się być totalnym nieporozumieniem. Swoją butelkę oddam koleżance, która była z niego zadowolona i powiem tylko tyle: więcej nie chcę go na oczy widzieć.

piątek, 22 marca 2013

Peelingujemy się: Under 20 oraz Alverde

Uwielbiam peelingi. Zdzieranie naskórka to moje niezdrowe hobby, jakbym mogła robiłabym to codziennie, ba dwa razy dziennie albo i częściej ;) Kiedy jeszcze nie odróżniałam kremu na dzień od kremu na noc i z radością chodziłam z ładną cerą, niewymagającą krycia (czyli czasy podstawówki ;)) to już wtedy wiedziałam, że peeling to jest to :) Oczywiście zaczęłam od najniższej półki czyli Joanny w słynnych już małych buteleczkach. Zużyłam ich dziesiątki, zanim nadszedł czas mniej lub bardziej świadomej pielęgnacji. Ale do rzeczy :)


Bohaterami dzisiejszej notki są dwa peelingi, które ostatnio goszczą w mojej łazience. Jestem świadoma, że z moimi skłonnościami do wyprysków muszę stosować zdzieraki rozważnie i tak też staram się nimi operować. Od razu zaznaczam, że mocnego tarcia z nimi nie uraczymy, będzie to raczej przyjemne mizianie ;)


Jako pierwszy niech pójdzie na tapetę peeling myjący przeciw zaskórnikom z Under Twenty. Jak wdać na powyższym zdjęciu to niebieski żel, w którym zatopione jeszcze bardziej niebieskie peelingujące granulki. Wygląda niczym wersja hard żelu z BeBeauty. Samo działanie oceniam pozytywnie. Zdziera to, co ma zedrzeć i można manualnie sterować poziomem tarcia. Im mocniej naciskamy, tym więcej zdzieramy :) Nie zauważyłam przy nim żadnych podrażnień, podobnie jak i jakichkolwiek antypryszczowych właściwości. Nic się nie zmieniło, muchomorem jak byłam tak jestem nadal. Z pewnością jednak pozbyłam się problemu suchych skórek. Biorąc pod uwagę jego cenę i dużą pojemność to produkt, który opłaca się kupić o ile od peelingu wymagamy jedynie peelingowania. 


Drugim peelingiem, z którego wydobywam już ostatnie resztki jest peeling Alverde, wersja brzoskwinia i nagietek. Kupiłam go w Bratysławie za grosze, starczył mi na bardzo długo. Jest delikatniejszy niż jego niebieski koleżka. W pachnącym kremie zatopione są małe drobinki, których praktycznie nie widać na zdjęciu. Trzeba się nieco namachać, aby poczuć jakiekolwiek tarcie- zdecydowanie polecam ten peeling wszystkim wrażliwcom :)

Za jakiś czas sama wrócę do peelingu, który spisuje się u mnie najlepiej, mowa o korundzie ze sklepu Zrób Sobie Krem. Jego duże opakowanie trzymam u rodziców, najpierw chce wykończyć to, co mam ;)

Na koniec chcę się pochwalić rozświetlaczem, który trafił do mnie od Ewy. Oto kolejny gadżet podtrzebny do jarania się ;)


P.S.
Dziś w roli tła wystąpiła gościnnie Mona Lisa. Znowu wkręciłam się w układanie puzzli, a że akurat tylko taki obrazek był dostępny, to same rozumiecie ;)

niedziela, 17 marca 2013

Golden Rose Paris 243

To mój pierwszy lakier Golden Rose w dużej buteleczce. Do tej pory miałam styczność tylko z miniaturkami Miss Selene, które jak wiadomo są w sam raz na raz ;) Ten odcień różu krzyczał do mnie mamo ze sklepowej półki i tak oto stałam się posiadaczką buteleczki lakieru Golden Rose Paris w odcieniu 243. Kosztował mnie około 7zł, od razu został ulubieńcem :)


Powiedzcie, no jak go nie kochać? Do pełnego krycia wystarczą dwie warstwy. Czas wysychania i trwałość w normie, na zdjęciu widzicie lakier potraktowany nabłyszczającym topem Essence. Szczerze przyznam, że przepadłam za nim i mam ochotę na więcej butelek z wieżą Eiffla :)

sobota, 16 marca 2013

Jak mieszka moja kolorówka?

Podczas przeprowadzki zmieniłam dom nie tylko ja, ale i moje rzeczy. Począwszy od nowej szafy, przez szafki w kuchni po pudełku na kosmetyki kończąc. Kiedyś pokazywałam Wam, że całą kolorówkę trzymam w jednej szufladzie. Biurko zostało w starym mieszkaniu, więc siłą rzeczy trzeba było szukać nowego domku na moje zabawki. 

Właściwie od początku wiedziałam, że chcę komódkę MOPPE z Ikei. Nic mniej oryginalnego ale jednocześnie bardziej praktycznego. Przy mojej ilości kosmetyków takie rozwiązanie sprawdza się idealnie. Wzdłuż całej ściany mam szeroki blat, który spełnia różne funkcje, ale pod samą ścianą jest moją toaletką :)

Na komodzie ustawiłam piękny kubek z moim pędzlami. Odrobinę drażni mnie, że wszystkie są tak na widoku. Takie rozwiązanie jest jednak najporęczniejsze, a i tak pędzle myję praktycznie po każdym użyciu. Lusterko i moje perfumy (sephorowe maleństwo zamieniło się z jeszcze mniejszymi perfumami Loccitane :D) dopełniają całości. Jedyne o czym wciąż myślę to zamiana lusterka. To jest takie nijakie, najprawdopodobniej przy kolejnej wizycie w Ikei wymienię je na to cudo

W najniższej szufladzie mieszkają moje lakiery. To wszystkie buteleczki, które ostały się podczas przenoszenia. Niestety nieumiejętnie je zabezpieczyłam i kilka flakoników się stłukło. Podobnie było z cieniami do powiek :(


Kolejną szufladę zajmują cienie do powiek. Najważniejsza dla mnie jest moja paletka z Inglota i ona przetrwała bez szwanku :) Obok pojedyncze cienie i paletka z NYXa, którą ostatnio sporo się bawiłam :) Dzięki Aniu! :*


Szuflada obok powinna nosić nazwę SZPACHLA ;) Mieści podkłady, pudry i korektory. Od momentu zrobienia zdjęcia wzbogaciłam się o kamuflaż z Catrice oraz korektor Lierac.


Pomadki, pomadeczki, pomadunie czyli pierwsza z trzech najmniejszych szufladek. Przeprowadzka była dobrym momentem, żeby zrobić mały przesiew tych produktów. Została gromadka, którą śmiało mogę nazwać the best of the best ;)

plus gumka do włosów...
Moja ukochana szuflada, czyli róże, rozświetlacze i bronzer (tak, sztuk jedna :)). Po zrobieniu zdjęcia doszło mi jeszcze jedno cudo z Revlona, które na pewno Wam pokaże w osobnym wpisie :)


Na koniec pozostaje szuflada z tuszami i eyelinerami. Ciągle zapominam o dokupieniu czarnego linera, najwidoczniej nie jest mi aż tak potrzebny :D Wczoraj do szuflady doszedł jeszcze jeden tusz do rzęs, tym razem z Joko. 


Jak widać jest skromnie, bo skromnie się maluję. Szufladki sprawują się świetnie i ciesze się, że je kupiłam. Dzięki nim porządek trzyma się sam :)

czwartek, 14 marca 2013

Puder bambusowy BU, nowe opakowanie

Dziś post w telegraficznym skrócie :) Ostatnio przyszło do mnie moje zamówienie na BU, nic nadzwyczajnego  kolejny puder bambusowy z jedwabiem oraz olej kokosowy, który pachnie obłędnie. 


Puder już recenzowałam, jak dla mnie to najlepszy produkt matujący w tej kategorii. Nie mam zamiaru rozpływać się nad nim ponownie, jedynie pokazać Wam jego nowe opakowanie. 


Znany wszystkim biały słoiczek został zastąpiony niebieskim blaszanym pudełeczkiem z podwójną plastikową osłonką. Dla mnie to wielki plus, poprzednie opakowanie doprowadzało mnie do szewskiej pasji ;)


Pierwsze wieczko jest wykonane z grubego plastiku i zabezpiecza puder przed rozsypaniem się wszędzie dokoła. 


Drugie wieczko ma dziurki, przez które wydobywamy produkt. 

Bardzo się cieszę z takiej innowacji, w znacznym stopniu ułatwiło mi to korzystanie z mojego ulubionego pudru :)

środa, 13 marca 2013

Kobo 205 Golden Rose

Czas na prezentacje chyba najpopularniejszego cienia do powiek marki Kobo oraz jednego z najpopularniejszych cieni w ogóle. Patrząc na jego kolor nie ma co się dziwić, że zauroczył aż tyle osób. Mowa oczywiście o cieniu Kobo 205 Golden Rose. To mój pierwszy produkt tej marki, jakoś zawsze jest mi z nią nie po drodze. Cena to 14,99zł. 


Niestety nie uraczę Was pięknymi swatchami, których jest całe mnóstwo w internecie. Mam w domu paskudne światło i szkoda odbierać uroku temu cieniowi. Jak wielokrotnie wspominałam nie jestem jakąś fanką makijażu oka, często wystarcza mi sam tusz. Uwielbiam jednak cienie, mieniące się na dwa kolory. W mojej kosmetyczce goszczę już holograficzny cień Wibo oraz c'mon chameleon od Catrice. Cieszę się, gdy jeden cień załatwia praktycznie całą robotę ;) W przypadku Golden Rose potrzeba jeszcze odrobinę brązu, żeby efekt nie był zbyt cukierkowy, ale i tak jestem nim zachwycona :) 


Cień nakłada się w porządku, nie osypuje się. Trwałość na bazie jak to na bazie- cały dzień :) Co tu dużo mówić, jestem z niego zadowolona, pasuje mi pod każdym względem. Podejrzewam, że lwia część z Was już go posiada w swoich kosmetyczkach :) Dodam, że idealnie pasuje do palet magnetycznych z Inglota, więc nie ma problemu z przechowywaniem. Jak dla mnie to idealny kolor na nadchodzącą wiosnę, z pewnością nie będzie to cień używany tylko od wielkiego dzwonu ;)

wtorek, 12 marca 2013

Żel pod prysznic Isana żurawina i biała herbata

Nie jestem fanką pisania recenzji żeli pod prysznic. Zobowiązałam się jednak do opisania wszystkich produktów, które otrzymałam w rossmannowskiej paczce i słowa mam zamiar dotrzymać. 
Co powoduje moje opory? Po pierwsze jako posiadaczka skóry normalnej, niewymagającej szczególnej pielęgnacji, nie przywiązuję większej uwagi do żeli pod prysznic. Produkt ma mnie umyć i nie wysuszyć. Jeżeli te dwa warunki są spełnione to już jest dobrze. Gdy w bonusie otrzymam przyjemny zapach produktu to już jest super. To wszystko udało się zawrzeć w żelu pod prysznic Isany o zapachu żurawiny i białej herbaty. Produkt dobrze się pieni, nie wysusza, nie podrażnia, ślicznie pachnie, jest wydajny. Właściwie w tym miejscu mogłabym skończyć moją recenzję i podsumować ją zdaniem, że to dobry produkt za małe pieniądze

Nie ukrywam, że mam dość mieszany stosunek do otrzymywanych do recenzji żeli: z jednej strony miło jest dostać udany produkt jak tutaj, z drugiej jestem świadoma tego, że nie będę w stanie nikogo zaczarować słowem w przypadku tak prozaicznej rzeczy jaką jest żel pod prysznic. 

poniedziałek, 11 marca 2013

Niszcz pryszcz! #1 Pasta cynkowa

Jak już wielokrotnie wspominałam jestem jedną z osób, które szczęśliwie zostały naznaczone cerą trądzikową. Lata lecą, a ja dalej wyglądam jak 13-latka... Różni dermatolodzy mówili różne rzeczy, jedni odrobinę pomogli, inni mocno zaszkodzili. Obecnie wypracowałam sobie system pielęgnacji cery, o którym napiszę za jakiś czas- chciałabym jeszcze przetestować kilka produktów, a jak wiadomo wymaga to czasu. Wpadłam na pomysł stworzenia pewnej serii postów, gdzie będę mogła dzielić się z Wami moimi sposobami jak sobie z tą zarazą radzić. Mam nadzieję, że też wspomożecie mnie Waszą wiedzą :)

Zauważyłam, że w blogosferze unika się słowa pryszcz, królują niedoskonałości, nieprzyjaciele, zanieczyszczenia. Nie żeby w codziennym świecie było inaczej, zdecydowanie wpływa to na fakt, że pryszczole (takie jak ja) czasem nie mają ochoty wystawić głowy spod kołdry. 

Jak pokazać się światu mając na twarzy coś, o czym ludzie nie chcą nawet mówić?

Ktoś, kto nie ma poważnych problemów z cerą (umówmy się, że jeden pryszcz na 3 miesiące dramatu nie czyni) stwierdzi pewnie, że wyolbrzymiam sprawę, ale jak to mówią syty głodnego nie zrozumie. Czasem doprawdy opadają mi ręce, gdy czytam zdania w stylu przepraszam za stan mojej cery. Po pierwsze: za co tu przepraszać? Po drugie: ktoś tu chyba cery w złym stanie nie widział. 

Pierwszym bohaterem serii NISZCZ PRYSZCZ będzie moje wakacyjne odkrycie jakim jest pasta cynkowa. Kupiona za przysłowiowe grosze, niezwykle wydajna i skuteczna. Świetnie radzi sobie z punkowymi wypryskami. 


Nakładam ją zawsze na noc przy pomocy wacika do czyszczenia ucha, wtedy mam pewność, że trafię dokładnie tam gdzie potrzeba. Pasta wysusza pryszcza i sprawia, że nad ranem znika zaczerwienienie i można się już jakoś pokazać ;) Co więcej, nałożona na jeszcze nie wyklutego paskudnika potrafi zdławić go w zarodku. Jak łatwo się domyślić czasem kładę się spać wyglądając jak muchomor :) Nie przeszkadza mi to zupełnie, póki produkt działa :) Cenię w niej to, że nie wysusza i nie podrażnia skóry wokół pryszcza- chcąc nie chcąc zawsze coś z produktu nam zjedzie na zdrowe miejsce.

Jeżeli zdecydujecie się na jej zakup pamiętajcie, że to tylko i wyłącznie pomoc doraźna, nie rozwiązuje problemu trądziku na zawsze. W aptekach oprócz pasty cynkowej dostępna jest również maść. Ta druga jest jednak słabsza, a ja wolę od razu uderzyć z grubej rury ;)

Wiele osób chwali sobie olejek z zielonej herbaty, który działa podobnie. Ja jeszcze nie miałam okazji go wypróbować. Wiem, że zabrzmi to głupio, ale nie wiem na jaki olejek się skusić i gdzie go kupić, jak macie konkretne namiary to podzielcie się :)

Miłego wieczoru! :)

wtorek, 5 marca 2013

Przesyłka od L'Occitane

Uwielbiam niespodzianki i dziś przytrafiła mi się jedna z nich. Nie chodzi tylko o odwołany ostatni wykład, ale o paczuszkę przesłaną mi przez przedstawicieli francuskiej marki L'Occitane. Nie ukrywam, że to mój pierwszy kontakt z tą firmą. Od zawsze kojarzyła mi się ze swoim sztandarowym produktem czyli kremem do rąk w metalowej tubce :) Teraz będę miała okazję przyjrzeć się z bliska kilku bestsellerom marki L'Occitane. Wszystko przywędrowało do mnie w tym uroczym koszyczku:


Krem do rąk z masłem shea


Żel pod prysznic Werbena


Mydło z werweną


Drogocenny krem na noc Immortelle


Woda toaletowa Peonia


Uwielbiam miniaturki flakoników :)


Koszyczek bardzo mnie ucieszył. Przyznam, że pokładam duże nadzieje w kremie do rąk oraz kremie na noc, zobaczymy co z tego wyniknie :)

poniedziałek, 4 marca 2013

Lakier do paznokci Basic 31 Violetred

To już ostatni produkt marki Basic, który mam w swojej kosmetyczce. Niestety w "moim" Schleckerze zlikwidowano jej szafę i tyle było z dalszych zakupów. Lakier w odcieniu 31 violetred kosztował mnie niecałe 6zł i ku mojej radości okazał się być jednowarstwowcem. 


Na paznokciach widzicie tylko jedną warstwę lakieru. Kryje idealnie, ekspresowo schnie, ma tylko jedną wadę- jest szalenie nietrwały. Bez top coata nie utrzyma się nawet kilku godzin, dobry lakier nawierzchniowy wydłuża jego żywotność do 2, góra 3 dni. Później zaczynają się odpryski, otarte końcówki i inne tego typu przygody. Mimo wszystko często po niego sięgam, to lakier typu "za 5 minut muszę wyjść, mam niepomalowane paznokcie, co robić" ;)

sobota, 2 marca 2013

Róż Kiko Orange Coral

Bardzo lubię róże do policzków. Mogłabym kupować je w nieskończoność, ale prawda jest taka, że nie każdy kolor mi pasuje, co więcej odcienie często są niesamowicie wtórne. Zazwyczaj kusi mnie opakowanie lub jak w przypadku róży z Essence czy Catrice napis edycja limitowana. Zupełnie inaczej było w przypadku różu z Kiko w odcieniu Orange Coral 108, który upatrzyłam sobie już dawno temu. Gdy tylko nadarzyła się okazja zaklepałam go sobie jako prezent urodzinowy u Anuli, która wakacje spędziła we Włoszech (gdzie jak wiadomo Kiko jest dostępne niczym Inglot u nas) i od tej pory cieszę się moim pięknym różem :)

Opakowanie jest bardzo ładne. O wiele bardziej eleganckie niż w różach inglota (nie wspominam tu nawet catrice, essence czy wibo :P). Uwielbiam takie proste rzeczy, niezmiernie cieszą moje oko.


Kolor to koral z różowymi tonami, nie jestem ekspertem jeśli idzie o opisywanie barw, ale tutaj wystarczy chyba napisać, że odcień jest po prostu piękny :) 


Z lusterka praktycznie nigdy nie korzystam, bo i tak maluję się przy większym. Nigdy nie zabieram ze sobą róży czy bronzerów, aby robić poprawki w ciągu dnia. Jak mi się twarz posypie to mówi się trudno ;) 


Róż jest bardzo mocno napigmentowany i można sobie zrobić nim krzywdę. Jednak od kiedy zawsze strzepuję pędzel po nabraniu produktu ilość kolorowych placków na moich polikach drastycznie spadła. Oprócz koloru zachwyciła mnie w nim jego trwałość. Maluję się praktycznie codziennie koło 6-7 rano, wracam do domu około 19. Łatwo się domyślić, że przez ten czas mój makijaż nieco traci na atrakcyjności, ale nie poliki! Są równie mocno podkreślone wieczorem, co rano. Czasem mam wrażenie, że po całym dniu noszenia róż prezentuje się lepiej, niż z samego rana ;)

Obok widać moje jeszcze gładkie oblicze przed potwornym wysypem, z którym teraz walczę. Och gładka buzio, wróć!

Możecie się ze mną zgodzić lub nie, ale moim zdaniem kolor ten pasuje mi jak ulał. Cieszę się, że róże to wydajne bestie, ponieważ brak dostępu do kosmetyków Kiko mocno daje się we znaki fankom kolorówki. Ostatnio sięgam po niego codziennie i śmiało mogę go nazwać ulubieńcem zimy :) 

Jak tylko polepszy się pogoda i będzie lepsze światło to przygotuję wpis o moich wszystkich różach do policzków, nie ma tego dużo, ale wszystkie bardzo lubię. Te, które mi w jakiś sposób nie pasowały oddałam i mogę się dzięki temu cieszyć kolekcją odcieni stworzonych z myślą o mnie ;)

Miłej soboty! :)

piątek, 1 marca 2013

Zużycia lutego

Zdecydowanie posty o zużyciach są jednymi z moich ulubionych :) Kolejny miesiąc, kolejny worek pustych pudełek ląduje w śmieciach, ja mam więcej miejsca w szafkach i poznaję nowe (a jednocześnie stare, bo chomikowane od miesięcy) rzeczy :) Do rzeczy: