sobota, 31 marca 2012

Dwaj makijażowi ulubieńcy z bliska czyli holograficzny cień do powiek Lovely oraz błyszczyk Barry M

Nie jestem ekspertem od makijażu, staram się malować tak, żeby miało to ręce i nogi, jednak na żadne szaleństwa w tej kwestii nie ma co liczyć z mojej strony ;) Z tego powodu pokazuję się tu niezbyt często- nie mam nic odkrywczego w tym temacie do zaoferowania, inspiruję się Wami :) Dziś jednak zrobię wyjątek i pochwalę się dwoma produktami, które ostatnio podbiły moje serce i mam potrzebę szerzenia ich chwały w internecie :) 


Holograficzny cień do powiek Lovely w odcieniu 01 czyli piękny brąz mieniący się na złoto i różowo w zależności od kąta padania promieni słonecznych oraz błyszczyk Barry M w koralowym odcieniu nr 11 to moje absolutne hity ostatnich tygodni. Cień kupiłam w rossmannie i zapłaciłam za niego około 8zł, a błyszczyk dostałam od kochanej Simply :*.


Oba produkty mają kolory idealne dla mnie. Dzięki temu błyszczykowi się przekonałam do jaśniejszych odcieni na moich ustach. Ma on piękny zapach truskawkowej gumy Fruittelli, nie lepi się na ustach, delikatnie je nawilża. Wielkim plusem jest to, że mogę go nakładać dosłownie w biegu, bo kolor jest na tyle delikatny, że nie wymaga sięgania po lusterko. Bez dwóch zdań to najwięcej eksploatowany przeze mnie błyszczyk :) Będę za nim płakać jak się skończy.


Cień na bazie Virtual trzyma się spokojnie cały dzień. Nie osypuje się, dobrze się go nakłada zwykłym pędzelkiem z essence. Sposób w jaki się mieni sprawia, że wygląda jakbyśmy na oku miały więcej niż jeden cień :) Na powyższym zdjęciu tak dobrze tego nie widać, ale poniższe ukazują to o co mi chodzi (przynajmniej mam taką nadzieję ;)).


Dla zainteresowanych, na twarzy mam:
  • podkład Rimmel Match Perfection
  • puder bambusowy z jedwabiem z Biochemii Urody
  • korektor pod oczy Bell
  • korektor do brwi Delia
  • bronzer Sensique nr 106
  • róż Wibo z różanej serii w odcieniu Silky Rose 03
  • tusz do rzęs Maybelline The Colossal Volum' Express Cat Eyes
  • do rozświetlenia wewnętrznego złoty cień Inglot 111 AMC
  • czarna kreska na dolnej i górnej powiece cień Inglot 63 AMC
  • holograficzny cień Wibo 01
  • błyszczyk Barry M nr 11

Miłego weekendu! :)

piątek, 30 marca 2012

Marcowe denko

Na początku tego miesiąca myślałam, że chyba nic nie zużyję, jak widać jednak sporo się tego uzbierało- większość pokończyła się w ciągu ostatniego tygodnia. Oczywiście sama pielęgnacja, kolorówka ma się u mnie dobrze i końca w żadnym produkcie nie widać ;)

  • dwufazowy płyn do demakijażu Ziaja- zużyłam chyba miliard jego butelek. W końcu powiedziałam dość i sięgam po inne produkty tego typu. Co nie zmienia faktu, że Ziaję lubię :)
  • lakier do włosów blond Nivea- jest beznadziejny, no ale co poradzić, że na kiedyś na promocji w tesco kupiłam go chyba 6 butelek. Dziś ostatnia z nich ląduje w koszu.
  • mleczko do skóry suchej i szorstkiej Lirene- dobry produkt, pierwszy od dawna przeznaczony do ciała, który zużyłam od początku do końca bez skakania po milionie innych otwartych tubek. 
  • balsam do ust Tisane- uwielbiam po stokroć. Wiem, że nie jestem z tym uczuciem osamotniona ;)
  • woda toaletowa Adidas Fruity Rhythym- nie mam nosa do zapachów, ale ten wybitnie mi się podoba, jest tak słodki, że można od niego dostać mdłości czyli coś w sam raz dla mnie. Autentycznie było mi smutno, że się skończył, kojarzy mi się z wieloma pięknymi chwilami.
  • maseczka głęboko oczyszczająca pory z kwiatem lotosu Avon Planet Spa- jedna z lepszych maseczek z jakimi miałam do czynienia. Ja i moje pory będziemy za nią tęsknić.
  • odżywka do włosów 3 minute miracle reconstructor Aussie- 20ml saszetkę otrzymałam od Simply :*. Starczyła mi na 4 użycia i powalił mnie jej zapach, jest wprost cudowny, do tego długo utrzymywał się na włosach. Działała też bardzo sympatycznie, nabrałam ochoty na pełnowymiarowe opakowanie :)
  • intensywnie regenerująca maseczka do włosów Biovax- jedna z dwóch moich ulubionych masek do włosów. Świetnie działa, jest niedroga a do tego ma bardzo dobry skład- czego chcieć więcej? :)
  • krem do twarzy i ciała Babydream- bardzo przyjemny produkt w niskiej cenie. Nie spodziewałam się, że będę z niego tak zadowolona, niepozorny z niego chłopak ;)

czwartek, 29 marca 2012

Świetny krem dla bobasa i nie tylko czyli Babydream w akcji

Z produktami Babydream miałam do tej pory niewiele do czynienia. Raz kupiłam ich chusteczki nawilżające na podróż, jednak okazały się za suche i skończyły jako zwykłe chusteczki higieniczne. Na początku zimy szukałam jakiegoś balsamu do ciała w mniejszym opakowaniu, który będę mogła ze sobą zabierać na moje częste wycieczki. Padło na krem do twarzy i ciała Babydream w 100ml tubce, która kosztuje mniej niż 5zł. 

Krem pielęgnuje wrażliwą skórę niemowlęcia. Zawiera rumianek, pantenol i wosk pszczeli oraz witaminę E, chroniące skórę przed utratą wilgoci. Krem rozprowadza się łatwo na skórze i szybko się wchłania. Nie zawiera oleju mineralnego, środków barwiących i konserwujących. 


Już od pierwszego użycia byłam nim bardzo pozytywnie zaskoczona. Kremik stosowałam zarówno do ciała jak i okazjonalnie do twarzy. Nie zapchał mnie, wręcz przeciwnie, skóra po nim była dobrze nawilżona i miła w dotyku. Głównie zużyłam go jednak do ciała. Krem dobrze nawilża, choć nie poradzi sobie z mocno wysuszonymi partiami ciała. Bardzo szybko się wchłania i nie pozostawia tłustej warstwy (dzięki temu jako krem do twarzy świetnie nadawał się pod makijaż). Biorąc pod uwagę jego cenę i wydajność to chyba najlepszy tak uniwersalny produkt jaki mogłam znaleźć. 


Krem ma przyjemny zapach, który faktycznie może kojarzyć się z bobasem, jednak mi przywodzi na myśl pudrowe cukierki ;) Wczoraj wycisnęłam go do ostatniej kropli i gdyby nie to, że mam całą szafkę balsamów pognałabym po kolejne jego tubki. Swoją drogą macie jakieś swoje ulubione produkty z tej firmy? 

Skład: Aqua, Caprylic / Capric Triglyceride, Glyceryl Stearate Citrate, Helianthus Annuus Seed Oil, Isopropyl Palmitate, Glycerin, Cetyl Alcohol, Parfum, Cera Alba, Panthenol, Tocopheryl Acetate, Chamomilla Recutita Flower Extract, Bisabolol, Xanthan Gum, Tocopherol, Hydrogenated Palm Glycerides Citrate, Sodium Hydroxide.

środa, 28 marca 2012

Paczka jak ta lala epizod drugi + drobiazg dla Was

Dziś walczyłam ze sobą, żeby nie iść na zakupy, tylko zabrać się za stertę rzeczy do zrobienia na uczelnię. Autentycznie wmawiałam sobie, że jak grzecznie pójdę do domu to w przyszłości spotka mnie za to nagroda. Długo czekać nie musiałam, bo w 2 minuty po moim powrocie zapukał sąsiad z gigantyczną paczką, którą listonosz zostawił u niego pod moją nieobecność! A w środku co? Lirene o mnie myśli! <3 


Przekaz konkretny, ale w moim przypadku jakże słuszny. Przedwczoraj zakończyłam 3 poziom ćwiczeń z Jillian, w ciągu ostatniego miesiąca pozbyłam się 3 kg, więc temat jak najbardziej na czasie ;) Pod tą uroczą planszą znalazłam następujące rzeczy:


rękawica do masażu z wypustkami
antycellulitowy peeling myjący
balsam antycellulitowy
intensywne serum antycellulitowe na noc

Będę głośno krzyczeć STOP pomarańczowej skórce :) Produkty z tej linii zabójczo pachną pomarańczami, aż chce się je zjeść :)


nektarowy krem do rąk Spa Resort
polinezyjska maska ściągająco-detoksykująca Spa Resort

Przyznam szczerze, że te kosmetyki bardzo mocno wzbudziły moją ciekawość. Widziałam je w zapowiedziach na kilku blogach i serce mi mocniej zabiło, gdy znalazłam je w paczce do mnie :) Relaks po walce z cellulitem będzie wskazany :)


Do pełnego relaksu nie mogło zabraknąć pięknego świecznika. Właściwie jest to szklana taca z wyżłobionymi  kwiatami, na której ustawiono świeczki- każda odpowiada innej linii kosmetyków z Laboratorium Dr Ireny Eris: Pharmaceris, Irena Eris, Under Twenty oraz Lirene. Świeczki mają bardzo intensywne zapachy.


Jakby tego było mało trafiły do mnie trzy fluidy matujące Under Twenty. Jeden z nich w odcieniu 110 sandy matt trafi do jednej z Was :)


Wystarczy tylko pod tym postem zgłosić chęć jego otrzymania (trzeba być publicznym obserwatorem mojego bloga). Do kogo trafi ogłoszę równo za tydzień :) Odcień ten nie będzie najlepszy dla bladolicych, miejcie to na uwadze zgłaszając się po niego ;) Dodam tylko, że z rozpędu otworzyłam go, przerywając na nim naklejkę zabezpieczającą, ale od razu odłożyłam go na bok ;)

poniedziałek, 26 marca 2012

Witaminowe nowości

Głównym bohaterem dzisiejszego wpisu jest suplement diety, który zakupiłam kilka dni temu. Żeby nie czuł się samotny pokażę go w towarzystwie dwóch produktów, które również zagościły u mnie w ciągu tego weekendu.  Jako pierwsze do koszyka w Rossmannie bezczelnie wpakowało mi się masło Isany o zapachu orzecha włoskiego i mleka. Kosztowało mnie niecałe 5zł za 200ml, jak dla mnie pachnie identycznie jak żel pod prysznic Palmolive miód i mleko (orzech zaginął w akcji), do tego ma bardzo maślaną konsystencję, nie jest to jak w większości przypadków zwykły balsam zamknięty w słoiczku. Tonik Corine de Farme od dawna gościł na mojej chciejliście i choć najprawdopodobniej znalazłam już swój tonikowy ideał (potrzymam Was jeszcze kilka dni w niepewności ;)) to po prostu nie mogłam go nie spróbować ;) Kupiony w InterMarche za całe 9zł.


Głównym bohaterem ostatnich zakupów jest jednak suplement diety o przydługiej nazwie Wyciąg ze skrzypu polnego i pokrzywy witaminy i mikroelementy z firmy BioOgrody. Za 100 tabletek zapłaciłam 18zł i już wiem, że przepłaciłam, ponieważ można go dostać od 13zł. Tabletki należy przyjmować 2 razy dziennie, po posiłku, popijając dużą ilością wody. Jak łatwo policzyć starczy mi na 50 dni kuracji, o ile mój blond umysł nie wykasuje z pamięci tego, że mam je łykać. Urzekło mnie to, że na opakowaniu jest napisane "składniki zwarte w preparacie MOGĄ wpływać na wzmocnienie włosów i paznokci, poprawę elastyczności skóry". Po prostu nic na siłę ;) Po zrobieniu małego śledztwa w internecie wyszło mi, że te tabletki mają najlepszą zawartość cennych substancji w jednej tabletce wśród suplementów dostępnych na rynku z tej samej półki cenowej. O ile nie zacznie dziać się nic złego, to planuję zażyć dwa opakowania tych tabletek. Jeśli nie zauważę żadnych zmian to wrócę do Skrzypovity. Kiedyś przy jej zażywaniu obserwowałam wiele pozytywnych rzeczy (dopiero przy 3 opakowaniu, ale zawsze coś ;)) Niestety wtedy lenistwo wzięło nade mną górę i przestałam je łykać. Tym razem się nie dam :)

sobota, 24 marca 2012

Bo ja lubię róż

Odcienie różu, czerwieni i fioletu to zdecydowanie moje ulubione kolory jeśli chodzi o lakiery do paznokci. Mam  ich najwięcej w mojej małej kolekcji i to one przyciągają mój wzrok na sklepowych półkach. Szczęśliwym trafem ostatnio za grosze kupiłam dwa lakiery właśnie w takich kolorach, które totalnie podbiły moje serce. Dziś pora na prezentację pierwszego z nich. 


Lakier Miss Sporty w odcieniu nr 404 pochodzi z serii Clubbing Colour i jak zapewnia producent jest szybkoschnący. Co tu dużo mówić, lakier jest rewelacyjny. Dwie cienkie warstwy są potrzebne do pełnego krycia, lakier wysycha z prędkością światła, na paznokciach utrzymuje się bez większego uszczerbku przez 3-4dni. Dla mnie bomba, szczególnie jeśli wezmę pod uwagę jego cenę, która waha się w granicach 5zł. Kolor jaki jest każdy widzi, niesamowicie podobają mi się te drobinki, które sprawiają, że lakier nie jest taki płaski.


Lubię lakiery Miss Sporty za ich szerokie pędzelki, które świetnie sprawdzają się na mojej płytce paznokcia. Właścicielki wąskich i długich paznokci mogą nimi być jednak zawiedzione. Z pewnością zapoluję jeszcze na nie jeden kolor tej firmy, marzy mi się taka roziskrzona czerwień :) 

piątek, 23 marca 2012

Będę marudzić

Ostatnio było tutaj zbyt różowo (i to dosłownie), najwyższa pora nieco pokręcić nosem. Produkt, który chcę Wam dzisiaj przedstawić dostałam od Laboratorium Kosmetycznego dr Ireny Eris i zdecydowanie jest najsłabszym ogniwem z całej paczki. Mowa będzie o nawilżającym oliwkowym kremie do rąk przeznaczonym do skóry suchej i odwodnionej z linii Dermoprogram. 

Tubka zawiera 100ml kremu, jej cena to około 5-6zł w zależności od drogerii. Krem bardzo przyjemnie pachnie płynem do higieny intymnej- tak, wiem, że to dziwne skojarzenie, ale nic innego nie przychodzi mi do głowy, zapach jest dość delikatny ;) Opakowanie jest wykonane bardzo estetycznie, ma wygodne otwarcie na klapkę, które w kremach do rąk tak lubimy. Niestety to koniec plusów tego produktu. 

Nie spełnia od swojej podstawowej roli, ponieważ praktycznie nie nawilża dłoni. Aplikacja również nie należy do najprzyjemniejszych, ponieważ krem po rozsmarowaniu długo się wchłania. Jak już to nastąpi to dłonie bardzo szybko stają się jeszcze bardziej wysuszone niż przed aplikacją. Nie ma co dużo się na ten temat rozwodzić, po prostu krem nie należy do udanych. 


Czytałam w kilku miejscach, że wiele osób bardzo chwali sobie jego zieloną wersję z ekstraktem z daktyla oraz żółtą z ekstraktem z miodu. Mi trafiła się ta, o której nie sposób  znaleźć coś dobrego. Dlatego przestrzegam Was przed tym niebieskim kolorem ;) 

Skład: Aqua, Cyclopentasiloxane, Glycerin, Cetyl Alcohol, Glyceryl Stearate SE, Ceteareth-20, Betaine, Persea Gratissima (Avocado) Oil, Acrylates/C10-30 Alkyl Acrylate Crosspolymer, Hydrogenated Olive Oil Decyl Esters, Triethanolamine, Propylene Glycol, Mel, Sodium Hyaluronate, Methylparaben, Phenoxyethanol, Diazolidinyl Urea, Butylparaben, Propylparaben, Ethylparaben, Parfum, Hexyl Cinnamal, Citronellol, Buthylphenyl Methylpropional, Hydroxyisohexyl 3-Cyclohexene Carboxaldehyde, Alpha-Isomethyl Ionone, Hydroxycitronellal, Coumarin.

środa, 21 marca 2012

Gadżet zbędny czy niezbędny czyli szczotka Tangle Teezer w roli głównej

Szczotka do włosów Tangle Teezer jest w moim posiadaniu już mniej więcej dwa miesiące i wyrobiłam sobie na jej temat opinię. Sprawiłam sobie różową wersję pełnowymiarową, jednak długo zastanawiałam się, czy nie sięgnąć po jej podróżne wydanie. 

Nie sposób zacząć recenzję tej szczotki bez wspomnienia od fali skrajnych opinii, które można na jej temat przeczytać w internecie. Jedni nie wyobrażają sobie bez niej życia, dla drugich to 60zł wyrzuconych w błoto. Bardzo często pojawia się stwierdzenie, że tyle pieniędzy za szczotkę to zdecydowanie za dużo. Nie jestem tu od tego, żeby decydować co jest tanie, a co drogie, jednak warto pamiętać, że szczotki do włosów nie kupujemy co tydzień. Poza tym wychodzę z założenia, że jeśli ktoś chce oszczędzić to znajdzie   na to sposób ;)

Ale odrzućmy kwestie finansowe i przejdźmy do jej działania, bo przecież oto tu chodzi :)


Jeżeli już zdecydujecie się na szczotkę to nie kładźcie jej tak jak ja to zrobiłam ;) Leżenie na włoskach jej nie służy, należy o tym pamiętać, jeżeli chcemy się naszym Tangle Teezerem cieszyć jak najdłużej. Ogólnie szczotka jest łatwa w utrzymaniu, plastik łatwo się myje w ciepłej wodzie, szybko schnie. Można ją stosować zarówno na mokre jak i suche włosy, bardzo lubię nakładać przy jej pomocy maskę na włosy, dzięki temu wiem, że dokładnie dotarłam, tam gdzie trzeba. Włosie przyjemnie masuje skórę głowy, potwierdzam to zarówno ja jak i mój luby ;) 


Zdecydowanie największą zaletą tej szczotki jest to, że świetnie rozczesuje włosy, bez niepotrzebnego szarpania i ciągnięcia. Zawsze wchodzi w nie jak w masło i dosłownie sama się prowadzi. Początkowo nie zwróciłam na to takiej uwagi, myślałam, że jest to bardziej kwestia maski lub odżywki. Dopiero po sięgnięciu po zwykłą szczotkę zauważyłam tę różnicę. Nie wiem, czy jest to kwestia ułożenia włosków, ale faktycznie czesze się nią lepiej. Niestety mimo obietnic producenta, czasem zdarza się, że po jej użyciu elektryzują mi się włosy. Myślę, że jest to jednak kwestia szamponu lub odżywki. 

Szczotkę wygodnie trzyma się w dłoni, kształt jest specyficzny, jednak można się do niego przyzwyczaić oraz całkowicie przestawić, czego jestem żywym dowodem ;)

Jedyną rzeczą, która mi czasem przeszkadza jest to, że szczotka ta wymaga specjalnego traktowania. Często nocuję poza domem i wtedy muszę pakować ją w jakieś pudełko, żeby jej nie zniszczyć w trakcie transportu.

Reasumując jest to bardzo dobry produkt, który pomimo tych kilku wad, o których wspomniałam z pewnością zagości u mnie na długo. Nic tak dobrze nie radzi sobie ze splątanymi po kąpieli włosami, a to od zawsze było moją największą zmorą. Razem z grzebieniem z The Body Shopu (który szczęśliwie posiadam od tygodnia) stanowią świetny duet. Prawdopodobnie niedługo kupię sobie jej wersję kompaktową, żeby móc już w pełni cieszyć się z dobrodziejstwa jakim jest Tangle Teezer ;)

sobota, 17 marca 2012

Produkt delikatny czyli moje odczucia na temat szamponu Pharmaceris

Ponad pięć tygodni temu otrzymałam w wielkiej paczce od Laboratorium Kosmetycznego dr Ireny Eris między innymi szampon kojący do skóry wrażliwej, włosów cienkich i delikatnych z linii H-SENSITONIN. Wiele z Was było zainteresowanych tym produktem, więc od razu znalazł się on w mojej łazience. 

Delikatny szampon kojący do codziennej pielęgnacji wrażliwej skóry głowy skłonnej do podrażnień oraz włosów cienkich i delikatnych. Przywraca równowagę w funkcjonowaniu skóry i łagodnie myje włosy nadając im puszystość i połysk potwierdzony przez 80% użytkowniczek. 

Na zdjęciu widzicie zużycie szamponu po pięciu tygodniach codziennego stosowania. Moim zdaniem to bardzo dobry wynik, także spokojnie mogę stwierdzić, że jest to produkt wydajny. I całe szczęście, bo polubiliśmy się ;)

Szampon jest gęsty, niewielka ilość jest potrzebna do wytworzenia piany, choć nie jest ona tak gęsta jak w przypadku szamponu Head&Shoulders. Produkt ma kremową konsystencję, bardzo delikatny, praktycznie niewyczuwalny zapach.

Jeśli chodzi o najważniejsze jego działanie, czyli mycie głowy to spełnia swoje zadanie. Nie wywołuje żadnych podrażnień, przesuszeń. Co więcej zauważyłam, że moje włosy, które miały zawsze problem z przetłuszczaniem się u nasady ostatnio się uspokoiły. Szampon absolutnie mi włosów nie wysuszył, czuję, że są miękkie i miłe w dotyku, jednak z pewnością to nie tylko jego zasługa, ale i maski Biovax oraz olejku kokosowego, które ostatnio namiętnie stosuję.

Niestety szampon ten ma jedną wadę- plącze mi włosy. Nie jest to taki koszmarek jak osławiona figowa Ziaja, jednak nie wpływa to pozytywnie na komfort jego użytkowania. Jako posiadaczka włosów cienkich mogę w sumie stwierdzić, że jestem przyzwyczajona do takich ekscesów, jednak wolałabym tego unikać ;) 

Skład: Aqua, Sodium Laureth Sulfate, Cocamidopropyl Betaine, Betaine, Methyl Gluceth-20, PEG-7 Glyceryl Cocoate, Glycerin, Panthenol, Styrene / Acrylates Copolymer, Coco-Glucoside, Polyquaternium-10, Dicaprylyl Ether, Lauryl Alcohol, Citric Acid, Disodium EDTA, Mentha Piperita (Peppermint) Leaf Extract, Benzyl Alcohol, Chondrus Crispus (Carrageenan) Extract, Hydrolyzed Linseed Extract, Canola (Canola) Oil, Methylchloroisothaizolinone, Methylisothiazolinone, Parfum

Jego cena to około 20zł za 250ml, do dostania w aptekach.

czwartek, 15 marca 2012

Same potrzebne rzeczy

Długo nie chwaliłam się moimi nowymi nabytkami. Nazbierało mi się ostatnio sporo pielęgnacji, więc tym razem chętniej spoglądałam w stronę kolorówki. Wszystko zaczęło się od chęci posiadania grzebienia z The Body Shopu, ale jak już wybrałam się na zakupy, to na nim jednym nie mogło się skończyć ;) Oczywiście wszystko to same pilnie potrzebne rzeczy ;)

  • sól do kąpieli BeBeauty- w moim odczuciu biedronkowe sole to najlepsze produkty do kąpieli stóp. Miałam już wersję pomarańczową, mleko z miodem (której zapach nie do końca mi się spodobał), tym razem padło na lawendę. Za 600g płacimy niecałe 4zł, więc interes życia ;)
  • bronzer Sensique nr 106 - na pierwszy rzut oka kolory wydają się być w sam raz dla mnie, zobaczymy co będzie dalej. Kupiłam go dziś na promocji za całe 6zł.
  • grzebień The Body Shop- od dawna chciałam go mieć, w końcu wybrałam się po niego i czekał na mnie ostatni egzemplarz! Trochę się poczeszę i dam Wam znać co o nim sądzę ;) Kosztował 16zł.
  • antybakteryjny żel do mycia rąk z wyciągiem z drzewa herbacianego The Body Shop- skoro już wybrałam się po grzebień to musiało mi wpaść w ręce coś więcej ;) Tego typu żele schodzą u mnie na potęgę, ciekawe jak ten się sprawdzi, nawet nie wiedziałam, że TBS ma coś takiego w swojej ofercie. Był przeceniony z 9zł na 4,5zł.
  • czekoladowe masło do ust The Body Shop- poległam. Kupiłam małą pierdółkę ustawioną tuż przy kasie. Na szczęście ładnie pachnie i to jakoś osładza mi moją słabą odporność na chwyty marketingowe ;) Kosztowało 20zł.
  • próbka peelingu kokosowego The Body Shop- dostałam gratis od przemiłej Pani ekspedientki :)
  • błyszczyk Essence XXXL Shine- błyszczyków nigdy dość, kupiłam w sumie przypadkiem, a zyskałam błyszczykowego ulubieńca :) Dodatkowo trafiłam na promocję i kosztował on jedynie 6zł.
  • żelowy eyeliner Essence- kupiony w ramach tej samej promocji za 8zł. Od pierwszego użycia pokochałam go całym sercem, choć dopiero na drugi dzień zorientowałam się, że mam odcień brązowy, a nie czarny. Ale czy to ważne ;)
  • holograficzny cień Wibo 01- tutaj winne są blogi, to była miłość od pierwszego wejrzenia, kolor stworzony dla mnie, często gości na moich powiekach. Żeby wszystkie produkty za 8zł się tak u mnie sprawdzały ;)
  • róż Wibo z różanej kolekcji- rychło w czas się nim zainteresowałam. Ładnie pachnie, krzywdy nim sobie nie da zrobić, kosztował mnie niecałe 6zł. Jestem zadowolona :)
  • lakier Sensique Fantsy Glitter w kolorze 213- po prostu go uwielbiam. Dorwałam na promocji za 3,5zł, kolejny interes życia :)
  • pędzelek do nakładania cieni Essence- bo pędzelków nigdy dość, szczególnie gdy kosztują 6zł :)

Miałyście coś z moich najnowszych skarbów? Jeśli tak, to pochwalcie się, jak się u Was sprawują :)

środa, 14 marca 2012

Bling bling

Specjalnie czekałam na romantyczną porę zachodu słońca, ponieważ wtedy zawsze efekt bling bling jest bardziej widoczny, niestety nic z tego nie wyszło. Ogólnie brokatowe lakiery najlepiej prezentują się w sztucznym świetle, wtedy dają tęczą po oczach ;) Dziś nie pokażę Wam nic odkrywczego, jeden i drugi lakier już widziałyście.


 
Bell Fashion Colour 322 mam już od dawna i obawiam się, że było to jedno z jego ostatnich użyć. Strasznie zgęstniał i okropnie się go nakłada, wręcz się ciągnie. Szkoda, bo kolor piękny i zostało go jeszcze sporo. Z kolei brokat to lakier widmo czyli Miss Sporty Sparkle Touch, którego jakimś cudem udało mi się dorwać w jednym z Rossmannów. Za każdym razem zaglądam do szafy Miss Sporty, żeby wziąć taki dla Was, ale autentycznie nigdzie go nie ma! :( Ostatnio zrobiła się ze mnie brokatowa królewna i wciąż sięgam po ten lub po fioletowy brokat z Essence.



Wiem, że wszyscy płaczą nad zmywaniem brokatów, jednak od czego jest metoda z folią aluminiową ;) Nie ma co się szarpać, lepiej owinąć paznokcie, obejrzeć jakiś filmik na YT i po chwili cieszyć się jak to proste rozwiązania są najlepsze ;)

Miłego dnia!

wtorek, 13 marca 2012

Tego pana chyba wszyscy znają

Czy istnieje ktoś, kto jeszcze nie słyszał o maseczkach do włosów Biovaxu? Wydaje mi się, że nie ;) Są one powszechnie znane i lubiane dlatego nie ma nic dziwnego w tym, że sama się na jedną z nich skusiłam. Po małych badaniach, które przeprowadziłam w internecie wyszło mi, że najlepsza dla mnie będzie wersja intensywnie regenerująca czyli po prostu niebieska. Znajdziecie ją w wielu aptekach, z tego co widzę, co drugą gazetkę promocyjną jest ona na przecenie w Superpharmie- polecam rozglądnąć się za nią właśnie gdy kosztuje w granicach 12-15zł. Jej regularna cena to około 20zł za 250ml produktu.


Co znajdziemy w kartoniku? 3 przedmioty: przede wszystkim głównego zainteresowanego, czyli samą maseczkę w poręcznym plastikowym słoiczku; kosmicznej technologii termocap, przez zwykłych śmiertelników nazywany czepkiem kąpielowym; 1,5ml saszetkę serum wzmacniającego (które oddałam w obawie, że obciąży mi włosy).

Zainteresowanych tym, co na temat maseczki ma do powiedzenia producent odsyłam TUTAJ. Poszukiwałam czegoś, co sprawdzi się na moich cienkich włosach, które bardzo szybko przetłuszczały się u nasady i były mocno wysuszone na końcach. Końce już dawno temu pożegnałam, z włosów prawie zostały mi włosy do ramion (w krótszych nie tylko czuję się lepiej, ale usłyszałam też wiele komplementów, więc decyzję uważam za słuszną), którymi postanowiłam się lepiej zająć.


Czy jestem zadowolona z jej działania? Tak. Od kiedy jej używam zauważyłam, że włosy mniej przetłuszczają się u nasady, są bardziej wygładzone. Maseczka ma konsystencję budyniu, pachnie delikatnie, ale przyjemnie, jej nakładanie to sama przyjemność. Trzymam ją na umytych włosach około 1h (pod termoczepkiem i ręcznikiem), następnie spłukuję. Z racji tego, że włosy dalej myję codziennie zabieg ten powtarzam co 3 dni. Od miesiąca przed nałożeniem maseczki i myciem włosów sięgam po olejek kokosowy. Efekty tej zabawy oceniam jak najbardziej pozytywnie, jednak coś więcej na ten temat napisze dopiero za jakiś czas.


Nie zauważyłam żadnego przeciążenia włosów- dobrze je płuczę i problem ten nie pojawił się ani razu, w internecie czytałam, że wiele posiadaczek włosów suchych mu to zarzuca. Ogólnie jest to dla mnie produkt na 5 i mam zamiar stosować go na zmianę z maseczką wygładzającą Ziaji, która również sprawdziła się u mnie na medal. Ta druga ma nawet lepszy skład od Biovaxu (choć sam Biovax ma całkiem niezły, bez parabenów, SLS, SLES, czy glikolu propylenowego), jednak żeby włosy się zbytnio nie przyzwyczaiły muszę im urozmaicać dawki przyjemności ;)

Swoją drogą niedawno zaobserwowałam na moich włosach zabawną rzecz- ta ich część, która odrosła od kiedy zaczęłam od nie intensywniej dbać jest gładsza, grubsza i ogólnie wygląda lepiej. W ten oto sposób do połowy ucha mam wszystko ładnie, a później są niedobitki, które choć wyglądają lepiej niż kiedy w ogóle się włosami nie zajmowałam, to i tak nie prezentują się tak jakbym chciała ;)

niedziela, 11 marca 2012

Naturalnie

Jakiś czas temu dostałam od Obsession przesympatyczną przesyłkę w skład której wchodziły produkty Corine de farme. Ogólnie wiadomo, że nie są one dostępne w pierwszej lepszej drogerii, więc tym bardziej się ucieszyłam, że mam możliwość przekonania się na własnej skórze, czy faktycznie są tak dobre jak powszechnie się uważa. Dziś chciałabym jedynie w skrócie przestawić Wam moje wrażenia ze stosowania przeciwzmarszczkowego kremu 2 w 1, który ma za zadanie długotrwale nawilżyć, wygładzić i zregenerować skórę twarzy


Dlaczego recenzja będzie skrócona i proszę Was, abyście podeszły do niej z pewnym dystansem? Otóż będę bazować jedynie na 4 próbkach, które dostałam. Każda miała pojemność 5ml, co po przelaniu do pustego pojemniczka dało mi 20ml kremu. Uważam, że to za mało, żeby napisać konkretną recenzję od A do Z, jednak po 4 tygodniach stosowania tego specyfiku zdążyłam co nieco zauważyć ;)
 
Polecam powiększyć zdjęcie obok, aby przeczytać, co dokładnie do powiedzenia na temat tego kremu ma sam producent.

Krem stosowałam na dzień i świetnie sprawdził się pod makijaż. Szybko się wchłaniał jednocześnie zostawiając skórę dobrze nawilżoną przez długie godziny. Dla mnie to bardzo ważne, ponieważ na noc stosuję mocny krem, który pomaga mi walczyć z niedoskonałościami cery i potrzebuję na dzień nawilżającego kopa - ten krem mi to dał. Jeśli chodzi o wygładzanie czy działanie przeciwzmarszczkowe, to nic takiego nie zaobserwowałam jednakże nie spodziewałam się, że cokolwiek tam się stanie. Z racji krótkiego okresu testowania po prostu nie mogę się w tej kwestii za wiele wypowiedzieć. Jednak jeśli chodzi o ostatni punkt, czyli regenerację skóry, to muszę przyznać, że chłopak poradził sobie na medal. Faktycznie przynosił mi ulgę tam, gdzie było to potrzebne.

Krem ten nie spowodował u mnie żadnych nieprzyjemności, wręcz przeciwnie. Jego lekka konsystencja i przyjemny, delikatnie kwiatowy zapach dodatkowo sprawiły, że z żalem zużyłam kilka dni temu resztki resztek. Choć nie miałam tego kremu zbyt wiele to bardzo mnie zainteresował. Mam jeszcze odłożone próbki jego nawilżającego brata i nie mogę się doczekać, aż na nie przyjdzie kolej. 

Wielkim plusem jeśli chodzi o kosmetyki tej firmy są ich przyjazne składy. Jak możemy przeczytać, krem został stworzony z w 96% naturalnych składników. To jak na mnie działał po raz kolejny stało się dla mnie bodźcem do tego, żeby myśleć i czytać składy kosmetyków.


Mam też pytanie do dziewczyn z Wrocławia: wiecie, gdzie w naszym mieście można dostać te kosmetyki? Obiło mi się kiedyś o uszy, że są dostępne w Tesco Express, ale nie wiem na ile to sprawdzone wieści ;)

piątek, 9 marca 2012

Plaster z miodem

Ostatnio za każdym razem kiedy siadam przy komputerze z zamiarem napisania nowej recenzji uderza mnie to jaka piękna pogoda jest za oknem. Z przyjemnością opiszę Wam kolejny produkt, który znalazłam w paczce od Lirene i wyruszam w świat :)

Tym razem mowa będzie o intensywnie regenerującym mleczku do ciała z woskiem candelilla i witaminą a, które pochodzi z serii Lirene Dermoprogram. Nazwa długa, więc zamiast na niej proponuję się skupić na charakterystycznej dla tej marki butelce, tym razem koloru czerwonego, w której zamknięte jest mleczko. Pojemność to 250ml, cena waha się od 11-14zł w zależności od drogerii czy obowiązującej promocji.


Wielokrotnie wspominałam, że jestem typem, który uwielbia się balsamować i nacierać różnymi mazidłami. Pomijając samą przyjemność, którą daje mi cały ten rytuał jestem dzięki temu posiadaczką skóry, która praktycznie nigdy nie cierpi z powodów przesuszenia (pomijam skrajnie niskie temperatury). Przerób balsamów i maseł do ciała mam niemal hurtowy i zawsze cieszą mnie kolejne w mojej kolekcji. To rzecz, która nigdy się u mnie nie marnuje i zbyt długo nie stoi w zapomnieniu ;)

Mleczko to jest przeznaczone do skóry suchej i szorstkiej. Na mojej normalniej skórze sprawdziło się wyśmienicie, choć nie powiem, że nie znajdę w nim żadnych minusów, bo posiada kilka takowych. Zacznę od rzeczy, która może wiele z Was zniechęcić, ponieważ wiem, że nie wszyscy lubimy zapach wosku pszczelego. Trafiła do mnie właśnie taka wersja, dla mojego nosa to ot taka przyjemna woń, jednak wiele czytałam w komentarzach, że niektóre z Was ona odrzuca. Na pocieszenie dodam, że nie jest to jedyny wariant zapachowy i myślę, że każdy znajdzie coś dla siebie wśród tego, co proponuje Lirene ;)


To, co interesuje nas najbardziej czyli poziom nawilżenia po jego zastosowaniu jest świetny. Mleczko, choć ma bardzo rzadką konsystencję nawilża lepiej niż nie jedno gęste masło. Niestety, choć dosłownie spływa z rąk nie wchłania się od razu i trzeba się chwilę pomasować, żeby można było założyć coś na siebie bez efektu klejenia się. Jest to zdecydowany minus, jednak zamiast narzekać postanowiłam znaleźć dobre strony w takiej sytuacji i połączyć przyjemne z pożytecznym fundując sobie w czasie aplikacji balsamu antycellulitowy masaż :)


Choć balsam nie wchłania się najlepiej, to jak już się wchłonie, to skóra pozostaje nawilżona i miękka w dotyku przez długie godziny. Praktycznie do następnej kąpieli. Mleczko to świetnie się sprawdza w połączeniu z moją ukochaną peelingującą szczotką daje rewelacyjne efekty. Moja skóra jest miękka, jędrna i nawilżona, czuję się jak samochwała tak pisząc, ale nic nie poradzę na to, że jestem z niej taka dumna ;)


Mleczko jest wydajne, przez miesiąc codziennego stosowania zużyłam równo połowę butelki. Same opakowania Lirene nie dość, że podobają mi się same w sobie, to są jeszcze praktyczne, mają płaską nakrętkę, na której można postawić produkt, gdy się kończy oraz wygodne wgłębienie na palec, które powinno ucieszyć wszystkie posiadaczki długich paznokci :)

poniedziałek, 5 marca 2012

Kokos i tylko kokos

O tym, że jestem fanką mydełek z mydlarni Tuli pisałam Wam już nie raz. Wiem, że kilka osób skusiło się na te mydełka po moich namowach, mam nadzieję, że będą równie zadowolone jak ja :) Dziś chciałabym przedstawić ostatni produkt, który znalazł się w moim drugim już zamówieniu z tej strony, mydło kokosowe. Wybrałam mniejszą kostkę o wadze 34g za 4zł, jest możliwość wybrania kostki większej, o wadze 100g za 10zł.

www.mydlarnia-tuli.pl

Zacznijmy od obietnic producenta:

Mydło zrobione wyłącznie z oleju kokosowego. Działa przeciw-bakteryjnie, przeciwtrądzikowo. Silnie przetłuszczone. Pieni się nawet w morskiej wodzie. Olej kokosowy zawiera duże ilości kwasu laurynowego, który wykazuje silne działanie przeciwbakteryjne. Stwierdzono, że doskonale eliminuje bakterie wywołujące trądzik (acne vulgaris). Duża zawartość witaminy E (przeciwutleniacz) i minerałów, które dzięki zdolności penetracji przedostają się do naskórka. Olej przywraca skórze równowagę wodno-tłuszczową i podnosi poziom nawilżenia i sprężystość. Odpowiedni dla suchej, zniszczonej skóry, z uszkodzeniami posłonecznymi lub zwiotczałej. Olej od wieków używany do pielęgnacji włosów, zwłaszcza suchych, zniszczonych, z tendencją do wypadania. Łatwo wnika w strukturę włosów działając regenerująco, nawilżająco. Powierzchnia włosów się wygładza co zabezpiecza  łuski przed uszkodzeniem.  W mydle pozostaje sporo niezmydlonego oleju co pozwala mu zachować jego własności.

Moje mydełko stosowałam do mycia twarzy i ta mała kostka starczyła mi na miesiąc. To, co mnie w nim zauroczyło, to jego genialnie prosty skład, z resztą spójrzcie same:


Mydełko to było idealnym środkiem do oczyszczania twarzy w zimie. Sięgałam po nie rano, wieczorem oraz po demakijażu- w każdym z tych przypadków czułam, że buzia jest oczyszczona w sposób delikatny, ale skuteczny. Szkodliwe substancje zawarte w żelach jedynie dodatkowo wysuszają moją twarz, a to mydełko po raz kolejny uświadomiło mi, że ściągnięta do bólu twarz po myciu nie jest niczym dobrym. Po każdym zastosowaniu widziałam, że wszelkie zaczerwienienia i podrażnienia są ukojone. Skład prosty, a działanie skuteczne- lubię to :)

Z góry ostrzegam jednak fanki kokosowego zapachu (do których sama się zaliczam), że mydełko to takowego nie posiada. Nie pachnie niczym szczególnym, może po prostu czystością ;)

czwartek, 1 marca 2012

Narzędzie tortur

Wiosna idzie wielkimi krokami i jak łatwo zauważyć ostatnio wokół nas pojawia się coraz więcej informacji na temat diet, odchudzania, ćwiczeń itp. Nic dziwnego, w końcu to świetny moment, żeby zabrać się za siebie i spokojnie do lata przemienić się w królową wszystkich plaż ;) Oprócz ruchu i poprawy nawyków żywieniowych warto też pomyśleć o naszej skórze. Bynajmniej nie chodzi mi jedynie o walkę z pomarańczową skórką, ale też o poprawę jej jędrności. Od dwóch miesięcy stosuję regularnie pewne narzędzie tortur, zwane przez producenta szczotką do masażu. Do kupienia w rossmannie za około 12zł.

Na zdjęciu wygląda niewinne, ot taki las igiełek, ale nie dajcie się zwieść! Dziad jest tak ostry, że osoby z wrażliwą skórą nie powinny nawet patrzeć w jego stronę. Na szczęście do nich się nie zaliczam i mogę spokojnie traktować uda, pośladki, brzuch oraz ramiona tym brutalem. Inaczej się go nie da określić ;) Najlepszym sposobem używania w moim odczuciu jest nalanie na daną (oczywiście wcześniej polaną wodą) część ciała sporej ilości żelu pod prysznic i szorowanie, szorowanie i jeszcze raz szorowanie. Należy pamiętać, aby iść od dołu do góry, czyli najpierw masować dolne partie ciała, następnie górne. 

Skóra po takim zabiegu jest zaczerwieniona, jednak z biegiem czasu coraz lepiej reaguje na taką zabawę. Jest niesamowicie wygładzona, wchłania wszelkie balsamy jak gąbka. Choć nie używam balsamu antycellulitowego, to zauważyłam, że po dwóch miesiącach pomarańczowa skórka wyraźnie się zmniejszyła. Z pewnością ma na to wpływ zdrowa dieta oraz ruch (pozdrawiam wszystkie fanki Jillian :D). Najbardziej jestem jednak zadowolona z jędrności skóry. Teraz aż sama chcę się łapać za uda i pupę, żeby zobaczyć jakie są gładkie, sprężyste i miłe w dotyku :)


Właśnie ta szczotka jest powodem, dla którego zrezygnowałam z peelingów. Po dodaniu wybranego żelu pod prysznic dostarczam sobie odpowiednich wrażeń węchowych, a żaden peeling wcześniej nie sprawdził się u mnie tak dobrze. Poza tym, jaka to oszczędność :)


Szczotka jest porządnie wykonana, dobrze leży w dłoni i nie wyślizguje się dzięki wygodnemu uchwytowi. Dla mnie bomba i nie chcę jej zamieniać na nic innego!


Czy choć odrobinę Was zachęciłam do tego działającego cuda potworka? ;)