poniedziałek, 30 kwietnia 2012

Krem peelingujący drugiego stopnia czyli Pharmaceris Sebo-Almond w akcji

Nie tak dawno bardzo dużą popularnością cieszyły się kuracje Avene Triacnealem czy LRP Effaclar Duo. Jak wiadomo kremy te stosuje się jako kilku tygodniową kurację, która ma zapobiec powstawaniu niedoskonałości oraz oczyścić naszą skórę z tego, co już się na niej zalęgło. Od Laboratorium Kosmetycznego Lirene dostałam do przetestowania krem o podobnym działaniu a mianowicie krem peelingujący o drugim stopniu złuszczania z serii Sebo-Almond o 10% zawartości kwasu migdałowego z Pharmaceris (dłuższej nazwy nie było). Za tubkę o pojemności 50ml w aptekach zapłacimy od około 27-40zł, rozbieżność cenowa jest duża więc w razie czego radzę polować na promocje ;)


Opakowanie starczyło mi na 3 miesiące codziennego stosowania na noc. Poniżej wklejam Wam zdjęcie opisu producenta, które dobrze opisuje produkt od jego technicznej strony: 


Krem ma konsystencję gęstego, perłowego żelu, który szybko wchłania się na skórze. Przed pierwszym użyciem spodziewałam się, że na mojej twarzy będzie działo się piekło, jednak nie było tak źle. Owszem, skóra lekko mnie piekła, jednak nie trwało to dłużej niż 10-15 minut i było to raczej uczucie lekkiego dyskomfortu. Spodziewałam się wielkiego wysypu pryszczy jednak nic takiego nie miało miejsca. Skóra oczyszczała się powolutku i delikatnie, co początkowo mnie rozczarowało, ponieważ liczyłam na większe zmiany. 


Teraz jednak widzę, że powinnam się cieszyć, że nic nie odbyło się zbyt gwałtownie. Gdy ostatnio spojrzałam na moje zdjęcie sprzed 3 miesięcy, to zauważyłam, że na mojej twarzy nie ma już niektórych przebarwień i śladów po wypryskach. Co więcej, te, które obecnie się u mnie pojawiają (zazwyczaj tuż przed okresem) nie są głęboko osadzonymi gulami, które muszą się goić tygodniami, a zaledwie powierzchniowymi potworkami, które szybko znikają same (o ile ich nie rozdrapię ;)).


Choć jestem zadowolona z efektu, jaki ten krem daje, to muszę podkreślić, że nie należy on do tych przyjemnych w użytkowaniu. Lekko wysusza skórę, a ja od zawsze uwielbiałam na noc stosować kremy głęboko nawilżające. Absolutnie nie nadaje się w okolice oczu, więc musimy się przy nim zaopatrzyć w osobny krem do tego przeznaczony. Teraz pora na kuracje tego typu się skończyła, bo jednak słońce daje nam popalić, a promienie słoneczne nie są przy takich kremach wskazane. Myślę, że na jesień sięgnę po niego ponownie, ponieważ choć nie uważam go za produkt niezbędny to widocznie poprawia stan skóry.

Skład: Aqua, Mandelic Acid, Butylene Glycol, Glycerin, Tromethamine, Isohexadecane, Dicaprylyl Ether, Cyclopentasiloxane, Cetyl Alcohol, Sodium Polyacrylate, Cyclohexasiloxane, Cetearyl Alcohol, Xanthan Gum, Methyl Glucose Sesquistearate, Ceteareth-20, Silica Dimethyl Silylate, Prunus Amygdalus Dulcis (Sweet Almond) Seed Extract, Methylparaben, Parfum.

piątek, 27 kwietnia 2012

Chabrowe love czyli eyeliner NYX

Cześć Dziewczyny! :) Z radością śpieszę Wam napisać, że oto znalazłam kolejnego makijażowego ulubieńca. Jeszcze nie zdążył na dobre się zadomowić w mojej kosmetyczce, trafił do mnie zaledwie w poniedziałek, ale już się w nim zakochałam. Mowa o eyelinerze w płynie od NYX w kolorze 101 Electric Blue. Dostałam go od Natalii za co jestem jej niesamowicie wdzięczna, bo gdyby nie ona to nie miałabym szans go poznać. Dziś sprawdzałam i na allegro widziałam eyelinery z tej serii w innych kolorach za około 20-25zł.


Kolor jest BOSKI! Nie mogę od niego oderwać oczu, czasem wyciągam go tylko po to, żeby na niego popatrzeć ;) Cud, miód i orzeszki. Od dawna marzył mi się taki właśnie, zdecydowanie przyciąga spojrzenia, w ciągu kilku dni usłyszałam wiele komplementów na temat mojego makijażu, a na oku miałam praktycznie samą kreskę ;)


Jedyne do czego mogę się przyczepić to długa "rączka" na której jest pędzelek. Po prostu przywykłam do eyelinerów w kałamarzu i je się trzyma o wiele bliżej samego pędzelka, przez co sunie on pewniej po oku. Tutaj kilka razy pojechałam po rzęsach ;) Myślę, że i tak muszę sobie kupić osobny pędzelek do takich eyelinerów, co rozwiąże mój nieco wydumany problem ;)


Widzicie jak jest intensywny? Żadnych prześwitów, sam kolor. Do tego całkiem szybko zasycha dzięki czemu maleje ryzyko rozmazania się przy poprawianiu kreski ;) Używałam go namiętnie przez 5 dni i ani razu mnie nie zawiódł, ba dziś przeszedł samego siebie. Jak wyszłam z domu rano o 8 tak wróciłam prawie 10h później, załatwiając różne sprawy w mieście i na uczelni przy 27C (we Wrocławiu mamy lato pełną gębą ;)). Malując się rano sięgnęłam jedynie po ten eyeliner, tusz MIYO i odrobinę czarnego cienia dla zagęszczenia dolnej linii rzęs, poniżej możecie zobaczyć jak wyglądało moje oko po takim maratonie w niesprzyjających warunkach:


Jak dla mnie rewelacja, nic się nie rozmazało, nic się nie osypało, wszystko wygląda tak jak rano tuż po malowaniu! Uwielbiam ten liner, obowiązkowo jedzie ze mną na majówkę, wystarczy on, tusz, odrobina różu na policzki, błyszczyk i polowy makijaż w 5 minut gotowy :) 

Znacie jakieś inne kolorowe eyelinery godne polecenia? Mam ochotę na więcej ;)

czwartek, 26 kwietnia 2012

Moje cienie plus kolorowe nowości

Od jakiegoś czasu coraz tęskniej spoglądam w stronę kolorówki. Zawsze to pielęgnacja była moim konikiem i pewnie tak pozostanie, bo nie czuję się na siłach, żeby tworzyć jakieś niezwykłe makijaże. Nie zmienia to faktu, że jednak sporo radości daje mi kompletowanie różnych kolorów oraz samo malowanie się. Dlatego postanowiłam zrobić przegląd moich cieni, pewnie część z Was nie uwierzy, że można mieć ich tak mało :D Owszem, można ;) Za jakiś czas wrócę sobie do tego wpisu i zobaczę jak rozrosła się moja kolekcja ;) Zdjęcia zrobiłam wczoraj, a już dziś mam nowy cień do kolekcji ;)


Cienie, z których korzystam najczęściej mieszkają w palecie magnetycznej z inglota. To świetne rozwiązanie, bo wszystko jest w jednym miejscu i na widoku, pojedyncze cienie czasem gdzieś się schowają i zapominam o nich na całe miesiące...


Górny rząd to cienie Inglota: czerń nr 63, brąz ze złotymi drobinkami, genialnie nadający się na całą powiekę nr 456, najpiękniejsze złoto czyli 111. Jasny róż również pochodzi z Inglota i ma nr 488. Brązowo-złoto-łososiowe trio to wyciągnięte cienie z paletki Paese o nazwie Pocałunek Colombiny. Najczęściej korzystam z brązu, niestety dwa pozostałe osypują się tak mocno, że psują mi makijaż. Brązy i fiolet pochodzą z paletki Oriflame Jazz Fusion, brązów nigdy dość, jednak do fioletu na moim oku przekonałam się dopiero niedawno ;) Oprócz tego w paletce mieszka róż Inglota o numerze 73, uwielbiam go stosować zimą, teraz wolę lżejsze i bardziej różowe róże ;)


Głównym bohaterem tego zdjęcia jest paletka Accessorize, która ma w sobie przepiękne kolory. Niebieski, perłowa biel oraz turkus wystarczą mi do stworzenia makijażu w sam raz na lato :) Miałam małe problemy z tym jak wykorzystać jasną zieleń, jednak dzisiaj zrobiłam małe zakupy z myślą o tym kolorze, z resztą same przeczytacie niżej ;) Simpy, jeszcze raz dziękuję za ten prezent! :* Jasny róż z Bell z serii Pastell palette no:01 jest praktycznie identyczny jak ten z Inglota. Często stosuję go zamiast rozświetlacza, daje delikatny, ale bardzo ładny efekt. Czerń z Miss Sporty 101 night stosuję na zmianę z czernią Inglota, lubię przy jej pomocy delikatnie zagęścić linię rzęs. Pastelowy pomarańcz z Basic pochodzi z limitki Juicy Fruity i ma nr 02 orange. Całą zimę leżał nietknięty, ale w lecie znowu pójdzie w ruch :) Cienie z jedwabiem z Wibo kupiłam jak kilka lat temu zaczynałam pewną pracę i mam do nich sentyment :) W opakowaniu to brąz i beż, jednak na oku wychodzą szare. Nie poleciłabym ich nikomu ze względu na słabą jakość ;) Nad holograficznym cieniem z Wibo już tyle razy się rozpływałam, że po prostu odeślę Was do jego recenzji ;) Na zdjęciu widzicie też jedyny w mojej kolekcji cień w kremie z Oriflame, też go lubię, świetnie nadaje się jako baza pod brązowo-złote smokey eyes ;)

Na koniec tego wpisu pochwalę się moimi dzisiejszymi zdobyczami, które jak najbardziej wpisują się w temat kolorówki ;)


Zacznę od różu z Essence z Marble Manii. Rozpaczałam, że już go nie dostanę, lecz ku mojemu wielkiemu zdziwieniu dorwałam go i to pod samym domem (jak to mówią najciemniej pod latarnia ;)). Drogie Wrocławianki, okazało się, że w Arkadach w Douglasie stoi od kilku dni podwójna szafa Essence z tą limitką :) Za 7g produktu zapłaciłam 14zł, cieszę się, że go mam, bo po moich nieudanych poszukiwaniach spotkałam wiele pozytywnych recenzji ;)


W drogerii Jasmin w Feniksie byłam pierwszy raz i w końcu znalazłam szafę MIYO. Miałam mało czasu i wzięłam jedynie tusz do rzęs SuperLash 3w1 za 9zł oraz eyeliner o cudnowym kolorze za całe 6zł ;) Jestem pewna, że wrócę tam po cienie do powiek, mają genialną pigmentację i kosztują jedynie 5zł! Z braku czasu na nic się nie zdecydowałam, teraz żałuję. Trzeba było brać żółty i fiolet ;)


Ostatnią rzeczą był cień z Inglota Double Sp. 611, szukałam intensywnej zieleni, aby pasowała do tej z paletki Accessorize, przemiła Pani pokazała mi kolory, które jak powiedziała przyszły do nich dziś rano i od razu zauroczył mnie jeden z nich. Koniczyna z drobinkami złota, cudo :) 


Wiem, że ogółem nie jest tego dużo, ale możecie mi wierzyć, że jak mi tylko fundusze pozwolą to będę powoli powiększać moje zbiory. Już teraz mam ochotę na kilka kolorów z Inglota, z pewnością wrócę do szafy MIYO. A przede wszystkim będę w dalszym ciągu podglądać Wasze zbiory ;)

środa, 25 kwietnia 2012

Lakierowe wodzenie na pokuszenie

Dziś będzie krótko, zwięźle i na temat. Zakochałam się w lakierze z Catrice a dokładnie jego kolorze. 800 Heavy Metallilac w sklepie od razu przyciągnął mój wzrok i buteleczka wylądowała w koszyku. Za 10ml płacimy 10zł, więc cena może być ;) 

To mój pierwszy lakier z Catrice i jestem pewna, że na nim się nie skończy ;) Z kwestii technicznych, uwielbiam jego szeroki pędzelek, który dla posiadaczek smukłych paznokci może być prawdziwą zmorą. Do pełnego krycia potrzebne są dwie warstwy, wysychania nie ocenię, bo użyłam do niego kropelek przyspieszających wysychanie z Essence i już po chwili mogłam normalnie funkcjonować. Dziś mam go na paznokciach trzeci dzień i lekko starły się końcówki. Także wytrzymałość też na plus.

Jeśli chodzi o sam kolor to mogłabym się nad nim rozpływać do jutra. Jest po prostu genialny! Fiolet mieniący się na różowo to zestawienie w sam raz dla mnie :) Mamy nowego faworyta pośród ulubionych lakierów :) Jestem pewna, że podbije serducho nie jednej z Was ;)

poniedziałek, 23 kwietnia 2012

Nowości na moje włości

Jeżeli taki jaki jest poniedziałek ma być cały tydzień to już nie mogę się doczekać reszty :D Natalia, na której bloga serdecznie Was zapraszam, szczególnie włosomaniaczki- dla mnie to małe kompendium wiedzy, sprezentowała mi niesamowitą paczkę, z której zawartości cieszę się jak małe dziecko na wieść o wycieczce do Disneylandu. Jednak jestem prostym człowiekiem ;)

Spójrzcie same, na zdjęcia poniżej i zobaczcie ile łakoci zmieściło się w jednym pudełku po Glossyboxie (zdecydowanie wolę taką wersję :D):


Woda brzozowa i odżywka Jantar są dla mnie totalną nowością i będę musiała trochę poczytać jak się za nie zabrać. Jeśli spotkałyście się już z nimi i macie jakieś porady to z chęcią przeczytam ;) Olejek kokosowy Vatika to  najlepszy produkt do włosów jaki miałam okazję używać, więc tym bardziej ciesze się z kolejnej buteleczki oraz odlewki z olejku migdałowego wzbogaconego o wyciągi z kokosa i sezamu. Brzmi świetnie, szczególnie, że wiem jakie efekty daje osobno olejek z migdałów i kokosowy, więc co dopiero taka kumulacja :D Olejek z Babydream cieszy się bardzo pochlebną opinią, spróbuję go zarówno do włosów jak i do ciała :) Z kolei balsam z firmy Bioskincare pierwszy raz widzę na oczy. Ma przyjemny zapach, a mała buteleczka będzie jak znalazł na wyjazdy. Odżywkę jogurtowo-brzoskiwniową ze Schwarzkopfu miałam kilka lat temu w innym opakowaniu. Pamiętam, że moja mama namiętnie kupowała produkty tej firmy w Niemczech, ale w pewnym momencie nam się znudziły i tak zaczęły się poszukiwania odżywki i szamponu idealnego, które trwają do dziś ;) Ostatnią rzeczą z pielęgnacji jest krem regenerujący do rzęs, stoi przed nim trudne zadanie, żeby zdziałać coś z moimi pięcioma rzęsami na krzyż :D

Jeżeli miałyście coś z tych produktów, to dajcie znać jakie są Wasze wrażenia :) Nie myślcie jednak, że to koniec tych dobroci ;) Przed nami jeszcze kolorówka: 


Moje serce doszczętnie skradł kobaltowy eyeliner z NYX. Od razu się nim wymalowałam i powiem Wam, na tym zdjęciu kolor nie prezentuje się tak jak powinien, ale postaram się przy okazji jego recenzji uchwycić dokładnie to, jaki jest piękny :) Pomadka z Manhattanu jest w odcieniu pięknej, ciepłej czerwieni z pomarańczowymi tonami. Sama nie wiem jak to się stało, ale nie miałam żadnej czerwonej szminki :) Ciekawi mnie wysuszacz lakieru z Essence, ostatnio go nawet oglądałam w sklepie, zaraz zrobimy testy, co on daje :) Również z Essence trafił do mnie srebrny lakier do stempelków. Nie mam talentu do takich rzeczy, ale chyba nic się nie stanie, jeśli użyję go na całą płytkę? Bo kolor jest genialny. Kolory lakierów z Wibo są dobrze oddane na zdjęciu i skomentuje ja tak: to dokładnie moje odcienie :)

I powiedzcie mi dziewczyny, jak przy paczce o takiej zawartości prezentują się moje zakupy z ostatnich dni? Powiedzieć, że marnie, to mało ;)


Intensywnie wygładzająca maska z Ziaji to moja maska idealna :) Trudno ją dostać, jednak warto jej poszukać. Niestety podrożała o całe 2zł i nie kosztuje już 5zł tylko 7zł za 200ml :D Na szczęście tę okropną różnicę cenową udało mi się nadrobić kupując odżywkę Isany z olejkiem Babasu za niecałe 4zł :) Przyszła też pora na kolejną butlę mydła pod prysznic Ziaji, tym razem sięgnęłam po zapach brzoskwinia z gruszką, 500ml za 7zł również wpisuje się w robienie interesów życia :D Przy okazji wizyty w jedynej drogerii, w której widuję maseczki do włosów z Ziaji, kupiłam holograficzny lakier z Eveline za całe 3zł. Buteleczka jest malutka więc jest szansa, że zużyję go do końca zanim zaschnie :) Z kolei jako moje małe odkrycie uważam błyszczyk z Vipery z serii Sweet&Wet (nazwa jak dla mnie z podobnej półki skojarzeń jak kosmetyki Wet&Wild, ale mniejsza z tym). Wielokrotnie koło nich przechodziłam, w końcu skusiłam się na kolor 6 lub 9 (bez komentarza) i jestem zachwycona! Błyszczyk nie dość, że ma piękny kolor, jest trwały to jeszcze nawilża usta jak pomadka nawilżająca! Jednym słowem rewelacja za 12zł ;)

Jeżeli miałyście coś z pokazanych przeze mnie produktów to dajcie znać jak Wam się spisały ;)

niedziela, 22 kwietnia 2012

Pomarańczowy brat bliźniak

Dziś chcę Wam przedstawić produkt, który wraz z peelingiem, o którym pisałam wczoraj, stanowił mój pielęgnacyjny, antycellulitowy komplet w ciągu ostatniego miesiąca. Antycellulitowe serum ujędrniające na noc znalazłam w paczce od Lirene i od razu przystąpiłam do testowania. Peeling i serum mają identyczne opakowania, starczają na podobny okres czasu, mam o nich podobne zdanie, dlatego właśnie nazwałam ich bliźniakami :)

Serum, podobnie jak peeling, znajdziemy w większości drogerii, jego cena to około 15zł za 200ml produktu. W związku z nieuchronnie nadchodzącym sezonem letnim coraz częściej widuję produkty z tej serii na promocjach ;) Zacznijmy od tego, co ma do powiedzenia na jego temat sam producent:

Antycellulitowe serum ujędrniające na noc opracowane zostało aby wspomagać redukcję cellulitu, wyszczuplać i modelować sylwetkę. Kompleks substancji aktywnych Slim&Shape szybko i skutecznie pobudza metabolizm komórkowy zmniejszając widoczność cellulitu. Zawartość substancji o działaniu wyszczuplającym i ujędrniającym, przyspiesza modelowanie partii ciała dotkniętych zaawansowanym cellulitem. 100% badanych oceniło, że skóra bezpośrednio po użyciu serum jest: wygładzona, elastyczna, nawilżona, miękka w dotyku.


Zacznę od tego, że mam bardzo sceptyczne podejście do wszystkich produktów, które w cudowny sposób mają redukować tkankę tłuszczową. W przypadku tego produktu jest to jego najważniejsze zadanie i owszem, zauważyłam, że cellulit mi się zmniejszył, skóra jest jędrniejsza, bardziej wygładzona, elastyczna i miła w dotyku.  Jednak byłabym okrutna wobec siebie, gdybym całą zasługę za to przypisała temu kremowi. Nie po to codziennie ćwiczę, masuję się i pilnują to co jem, żeby potem jakieś serum, pięknie pachnące pomarańczą zgarnęło wszystkie laury za te zasługi, o nie ;)


Samo serum jest gęste, nietłuste, o delikatnym pomarańczowym zabarwieniu i zabójczo intensywnym pomarańczowym zapachu. Nie nawilża zbyt mocno i czasem czuję, że potrzebuję czegoś mocniejszego, szczególnie na łydki. Zapach, podobnie jak w przypadku peelingu wprawia mnie w dobry nastrój i dodaje energii, uwielbiam go :) Tubka starczyła mi równo na miesiąc użytkowania i teraz mogę spokojnie stwierdzić, że uważam go za produkt zbędny w mojej łazience. Na efekt redukcji tkanki tłuszczowej mogę zapracować sobie sama ćwiczeniami a w opiece nad kondycją skóry najlepiej pomagają mi zwykły peeling i balsam nawilżający bez kosmicznych technologii, a o przyjemniejszym składzie ;)

Skład: Aqua, Isopropyl Palmitate, Paraffiunum Liquidum, Cyclopentasiloxane, Glycerin, Polyglyceryl-3 Methylglucose Disearae, Glyceryl Stearate, Cyclohexasiloxane, Hordeum Distichon (Barley) Extract, Propylene Glycol, Tocopheryl Acetate, Triethanolamine, Fomes Officinalis (Mushroom) Extract, Imperata Cylindrica Root Extract, Carbomer, Methyl Gluceth-20, Acyrylates/C10-30 Alkyl Acrylate Crosspolymer, PVP, Escin, Allantonin, Xantan Gum, Threonine, Caffeine, Theophylline, BHA, PEG-8, Theobroma Cacao (Cocoa) Seed Butter, Buthyrospermum Parkii (Shea Butter), Enteromprpha Compressa Extract, Mathylparaben, Phenoxyethanol, Dizaolidinyl Urea, Buthylparaben, Propylparaben, Ethylparaben,Parfum, Limonene, Buthylphenyl Methylopropional, Linalool, Cl 19140, Cl 16035.

sobota, 21 kwietnia 2012

Pomarańczą w pomarańczową skórkę czyli peeling od Lirene

Niecały miesiąc temu otrzymałam od Lirene paczkę, w której znalazłam cztery produkty pomocne w walce z cellulitem. Niestety, ten który najbardziej mi się spodobał okazał się być najmniej wydajny. Mowa o antycellulitowym peelingu myjącym o boskim, pomarańczowym zapachu. Tubkę o pojemności 200ml możemy dostać w większości drogerii za cenę około 12zł. 

Moje stałe czytelniczki wiedzą, że nie jestem fanką peelingów do ciała w postaci różnego rodzaju kremów, żeli itp. Mam swoją cudowną peelingującą szczotkę, która działa lepiej niż wszystkie mazidła razem wzięte ;) Jednak peeling Lirene sprawił, że moja wiara w moją szczotę została zachwiana ;) 


Pozwolę sobie pominąć wszystkie pseudonaukowe opisy w stylu, że poprzez pobudzenie mikrocyrkulacji ujędrnia skórę i nadaje jej elastyczność i odwołam się do jednego stwierdzenia, które w 100% opisuje możliwości tego produktu: zwiększa skuteczność kuracji antycellulitowych. 

Jak wiadomo bez odpowiedniego szorowania z pomarańczową skórką wiele nie zdziałamy. Osobiście lubię mocne zdzieraki i ten produkt jest właśnie taki. W gęstym żelu zatopiona jest cała masa drobinek przypominających cukier. Nie rozpuszczają się przy pierwszym kontakcie ze skórą, dzięki czemu można sobie zafundować konkretny masaż. Po jego użyciu skóra jest wygładzona i wręcz spija każdą dawkę balsamu. Na szczęście nie ma mowy o żadnej lepkości po użyciu. Dlatego cieszę się, że miałam okazję przez pewien krótki czas używać właśnie jego, intensywny pomarańczowy zapach sprawia, że od razu mam lepszy humor :)


Niestety jedynie siedząc i peelingując się cały czas możemy co najwyżej nabawić się popękanych naczynek, bez ruchu, odpowiedniej diety cellulit sam z siebie się nie zmniejszy. U mnie skórka pomarańczowa się zmniejszyła, ale codziennie ćwiczę i dbam o to, co jem. 

Na początku napisałam, że myślałam, że przerzucę się z mojej szczotki na ten peeling. Nie stanie się tak jednak, pewnie za jakiś czas kupię jego opakowanie, jednak nie będzie to stały związek. Powód jest jeden- strasznie słaba wydajność. Wczoraj, po równych 3 tygodniach używania wycisnęłam z niego ostatnią kropelkę. Dodam, że używałam go co drugi dzień. Opakowanie na 10 dni? Słaby wynik. Mimo wszystko uważam, że to jeden z najlepszych tego typu produktów, jakie możemy znaleźć w drogeriach w tej cenie i gorąco Wam go polecam, ze względu na działanie :)

Skład: Aqua, Polyethylene, Cocoglucoside, Cocamidopropyl Betaine, Triethanoloamine, Acrylates/C10-30 Alkyl Acrylate Crosspolymer, PPG-26-buteth-26, Benzophenon-4, PEG-40 Hydrogenated Castor Oil, Xanthan Gum, Polyquaternium-10, Benzyl Alcohol, Methylparaben,  Methyldibromoisothiazolinone, Methylisothiazolinone, Parfum, Limonene, Buthylphenyl Methylpropional, Linalool, CI 16035, CI 19140

środa, 18 kwietnia 2012

Makijażowy niezbędnik

Ostatnio na kilku blogach pojawiły się wpisy mój makijażowy niezbędnik. Przyznam szczerze, że taki pomysł, aby przedstawić swój żelazny zestaw do makijażu bardzo mi się spodobał. To świetny przegląd produktów, które się u nas sprawdzają. Poniżej na zdjęciu widzicie te z moich kosmetyków kolorowych, które są mi potrzebne do szczęścia :)


Podzieliłam je na trzy grupy, żeby łatwiej było je przedstawić. Zacznijmy od produktów, które używam stricte do twarzy :)

  • podkład Rimmel Match Perfection pokazywałam Wam niedawno. Moja opinia na jego temat się nie zmieniła, nadal uważam go za świetny podkład, do którego z pewnością wrócę :)
  • korektor w płynie z minerałami Bell nie od razu zyskał sobie moją sympatię, jednak teraz nie wyobrażam sobie makijażu bez jego użycia :)
  • puder bambusowy z jedwabiem z Biochemii Urody sam w sobie jest świetny, jednak trzeba sobie wypracować technikę jego nakładania, aby nie wyglądać jakby się w młynie bawiło. Jest to produkt niesamowicie wydajny i nieco utrudnione jest jego używanie, kiedy jesteśmy w podróży. Mimo wszystko lubię go :)
  • pędzelek kabuki do pudru Basic kupiłam kiedyś w Schleckerze. Jest malutki, ale świetnie się sprawdza do pudru z BU właśnie. Planuję jeszcze zakup tego pędzelka z Eco Tools, ale coś się nie mogę zebrać ;)
  • róż Wibo pokazywałam Wam kilka dni temu i podzieliłyście moją pozytywną opinię na temat efektu jaki daje :) 
  • mapki brązująca Sensique nie polecam. Najpierw trudno uzyskać za jej pomocą jakikolwiek efekt, potem bardzo łatwo z nią przesadzić. Możliwe, że jeszcze jej nie wyczułam do końca, jednak bardziej prawdopodobny jest fakt, że bronzer za 6zł nie będzie idealny ;)
  • pudru rozświetlającego Catrice z limitowanej edycji Urban Baroque używam namiętnie dzień w dzień od kiedy dostałam go ponad rok temu od Sroki :) Wczoraj zobaczyłam, że w jednym miejscu dobiłam się do dna, 
  • pędzelek z czarną rączką dostałam kiedyś od mamy, używam go do różu i bronzera, bardzo dobrze się w tej kwestii sprawdza i choć wiem, że ze względu na jego zużycie powinnam już sobie sprawić coś nowego to ciężko mi się z nim rozstać ;)
  • jeśli chodzi o makijaż oczu, to nie ruszam się z domu bez nałożenia bazy pod cienie Virtual. Wiem, że wiele z Was mówiąc delikatnie za nią nie przepada, jednak u mnie spisuje się na medal, nie mam z nią żadnych problemów, wręcz przeciwnie ;)
  • bez tuszu do rzęs też nie wychodzę z domu ;) Ostatnio najczęściej sięgam po The Colossal Volum' Express Cat Eyes, choć jej czas nieubłaganie dobiega końca :(
  • korektor do brwi Delia to produkt, który pozornie nie daje wiele, jednak lubię mieć tylko lekko podkreślone brwi, za to mocno utrzymane w ryzach ;)
  • cienie do powiek Inglot- moją świętą trójcę stanowią kolory nr 63- czarny, 456 jasny brąz ze złotymi drobinkami oraz 111- najpiękniejsze złoto świata
  • 1/3 tria do makijażu Paese to perłowy brąz, który zazwyczaj nakładam w załamaniu powieki. Pozostała część tej paletki okropnie się osypuje i praktycznie z niej nie korzystam.
  • żelowy eyeliner Essence, dlaczego ja tak późno odkryłam żelowe eyelinery? :(
  • holograficzny cień do powiek Wibo- temu panu to ja bym najchętniej pomnik postawiła :D
  • dwustronny pędzelek z H&M- świetnie się nadaje do robienia kresek oraz rozcierania cieni
  • pędzelek Essence- świetny produkt za grosze :)
  • przed nałożeniem czegokolwiek na usta zawsze sięgam po pomadkę nawilżającą. Ostatnio pod ręką mam Carmexa, czasem jest to Tisane, a czasem jeszcze coś innego. W każdym razie nawilżenie musi być ;)
  • błyszczyk Bell WOW nie nadaje pięknego koloru, który widzimy w opakowaniu, jedynie delikatną poświatę i efekt tafli. Bardzo go lubię, pięknie pachnie malinową mambą. Ma właściwości nawilżające co tylko zwiększa przyjemność jego stosowania :)
  • błyszczyk Barry M, który dostałam od Simply pokazywałam Wam niedawno. Lubię go po stokroć :)
  • błyszczyk Essence XXXL Shine- pewnie część z Was postuka się w czoło jak powiem, że lubię błyszczyki z drobinami ;) Muszą to być jednak drobinki, które optycznie powiększą moje usta, a nie będą odbywać wędrówki ludów po mojej twarzy. Ten się pod tym względem sprawdza na medal :)
To już wszystko. W trakcie malowania nie wydaje mi się, że jest tego dużo, jednak teraz mam zupełnie inne wrażenie ;) Oczywiście nie sięgam po wszystkie cienie czy błyszczyki na raz, ale chciałam Wam pokazać to co faktycznie najczęściej idzie u mnie w ruch ;)

wtorek, 17 kwietnia 2012

Lirene intymnie

Po wczorajszym wpisie Lady In Purplee naszło mnie na to, żeby napisać Wam kilka słów na temat płynu do higieny intymnej, który dostałam od Lirene. Od razu zaznaczę, że nie jest to wdzięczny produkt do opisywania, ponieważ potrzeby każdej z nas są inne. Dla mnie płyn do higieny intymnej to praktycznie najważniejszy kosmetyk, który stoi pod prysznicem. Czasem, z braku laku, służy mi zarówno jako żel do mycia ciała nie zawahałabym się, żeby umyć nim twarz. Nie wyobrażam sobie używać w celu, w jakim płyn ten jest stworzony zwykłego żelu pod prysznic. W skrócie, płyn do higieny intymnej to łazienkowy bohater, któremu ze względu na jego niewymowne przeznaczenie odbiera się należną mu chwałę ;)

Wspominałam już kiedyś, że zraziłam się do płynu Białego Jelenia, od kiedy zgęstniał i zmętniał mi w butelce, choć teoretycznie powinien mi jeszcze długo służyć. Byłam mu wierna od lat, więc takie rozczarowanie bolało podwójnie ;) Zainwestowałam kilka złotych w płyn Ziaji i praktycznie równocześnie otrzymałam ten od Lirene, dlatego pierwszy trafił do łazienki.

Przede wszystkim niesamowicie podoba mi się jego delikatna konsystencja. Jest do kremowy, całkiem gęsty płyn, który nie ześlizguje się z dłoni. Trafiła mi się wersja z kwasem mlekowym, który w kosmetykach tego typu jest pożądany. Po blisko 3 miesiącach codziennego używania mogę spokojnie powiedzieć, że bardzo się polubiliśmy. Płyn łagodzi wszelkie podrażnienia, nie powoduje uczucia pieczenia, co więcej, im dłużej go używam tym mniej takich zjawisk obserwuję. Oczywiście mam świadomość tego, że nie jest to zasługa tylko i wyłącznie tego jegomościa, a składa się na to wiele innych czynników. 


Biorąc pod uwagę stosunek jakości do objętości (300ml) i ceny (około 12zł) myślę, że mogę go spokojnie polecić. Nie jestem w stanie dać Wam gwarancji, że spisze się tak samo dobrze jak u mnie, bo jak już wspominałam, tego typu produkty to kwestia nadzwyczaj indywidualna. Z pewnością sięgnę po niego jeszcze nie raz, a do wygodnego opakowania z pompką przeleję płyn Ziaji, który kupiłam w opakowaniu na klasyczny korek-jednak pompka pod prysznicem to jest to :)


Znacie ten produkt? A kto jest Waszym faworytem w tej dziedzinie?

poniedziałek, 16 kwietnia 2012

Maseczkowe potyczki

Uwielbiam maseczki do twarzy. Zazwyczaj sięgam po nie jak mam trochę wolnego czasu i mogę bez obawy, że kogoś wystraszę paradować po domu z zieloną/brązową/czerwoną twarzą. Tym bardziej ucieszyłam się, jak dostałam od kochanej Simply dwie maseczki z Superdruga, gdyby nie ona nie miałabym okazji ich przetestować, Wyspy nie są kierunkiem moich eskapad ;)

Na pierwszy ogień (i to dosłownie, ale o tym za chwilę) poszła maseczka z ogórkiem. Ogólnie w jednej i drugiej bardzo spodobało mi się opakowanie, pani tonąca w owocach budzi u mnie jak najbardziej pozytywne skojarzenia. Całe szczęście, że tego dnia przeczytałam u kogoś o tym, jak poparzyła go maseczka z Alterry, pierwszy raz mnie tknęło, żeby zrobić sobie najpierw małą próbę, czy maseczka mi nie zaszkodzi. Nałożyłam jej odrobinę na linię żuchwy i to bynajmniej nie była maseczka a ogień piekielny pod postacią zielonej masy pachnącej ogórkiem :( Po prostu wzięła i mnie poparzyła :( W pierwszym odruchu chciałam lecieć po aparat, jednak zdrowy rozsądek zwyciężył i okładałam sobie twarz schabem bez kości prosto z zamrażarki :D Następnego dnia już nie było śladu po całej przygodzie. Jedyne co, to patrzę się jak sroka w kość na skład i dumam, co mogło mnie tak urządzić. No i nie wiem :(


Możecie sobie wyobrazić, że do maseczki w wersji owoce leśne podchodziłam jak do jeża. I niesłusznie! Po przeprowadzeniu małego testu, czy nie czeka mnie powtórka z rozrywki nałożyłam ją na całą twarz i przepadłam. Maseczka cudownie pachnie owocami leśnymi, ma kolor jogurtu o tym smaku. Znajdują się w niej małe drobinki, które delikatnie peelingują twarz podczas jej nakładania i zmywania. Po około 20 minutach na twarzy całkowicie zastyga, jednak nie powoduje nieprzyjemnego uczucia ściągnięcia. Buzia po jej zmyciu jest wyraźne wygładzona, mamy zabiegi peeling i maseczkę w jednym :) Wszelkie podrażnienia są delikatnie ukojone. Gdyby ta maseczka była dostępna w Polsce stałaby się moim ulubieńcem :)  Tym bardziej dziwi mnie to, że jej ogórkowy brat tak na mnie podziałał. No cóż, nie ma co płakać nad tamtym, tylko się cieszyć, że cudowności z owocami leśnymi wpadły w moje łapki :) Poniżej skład:

Moje rozważania na temat tych maseczek przerwał mi przed chwilą listonosz przynosząc paczuszkę od Cammie, w której był lakier i kilka próbek. Cammie nie przypasował kolor i puściła go dalej w świat. Faktycznie nie jest to klasyczna barwa, jednak osobiście nie mogę się doczekać jak nałożę go na paznokcie. Będzie to moje pierwsza styczność z lakierem Joko, nie mam pojęcia, gdzie je we Wrocławiu kupić :( Cammie, dziękuję :)


sobota, 14 kwietnia 2012

Różany róż

Gdy jakiś czas temu odkryłam statystyki na bloggerze, to poza genialnymi kwiatkami, które pokażę Wam w osobnym wpisie, wielokrotnie pojawiał się wpis róż wibo z różanej serii, który pokazałam w haulu jakiś czas temu. Wyrobiłam sobie już o nim opinię, więc czym prędzej go prezentuję. Róż pojawił się w Rossmannach na wakacjach w zeszłym roku, ja kupiłam go jakieś 2-3 miesiące temu i zapłaciłam za niego mniej niż 6zł. W opakowaniu znajduje się 4,5g produktu. Kolor, który posiadam nosi nr 03 Silky Rose


Zacznę od tego, że nie jestem zbyt różową dziewczyną, to mój trzeci egzemplarz jaki w ogóle miałam. Pierwszy kupiłam w Oriflame, żeby robić nim sobie placki na twarzy jak byłam w liceum, potem wystarczył mi przez długi czas sam bronzer, w zeszłym roku dostałam róż z Inglota od Anuli i tak jakoś powoli się do tego specyfiku zaczynałam przekonywać. 


O różach z Wibo z jedwabiem słyszałam wiele dobrego, początkowo chciałam sobie sprawić właśnie jeden z nich, jednak kiczowate opakowanie tego z różanej serii skradło moje serce. Jest wygodne, choć nie ma pędzelka/gąbeczki ani lusterka, jednak ja tego do szczęścia w przypadku różu nie potrzebuję. 


Róż jest bardzo mocno napigmentowany, na mojej dłoni widzicie jaki ślad zostawia po jednym przejechaniu palcem. Zawsze przed nałożeniem na twarz strzepuję jego nadmiar z pędzla, żeby sobie nie zrobić krzywdy. Wolę najwyżej dołożyć, niż mieć go w nadmiarze ;) Nie powiem Wam, jakim pędzlem go nakładam, ponieważ sama nie wiem co to za osobnik. Dostałam go kiedyś od mamy i metodą prób i błędów doszłam do tego, że najlepiej się nadaje do różu i bronzera ;)


Róż nałożony z umiarem daje subtelny efekt, który bardzo mi się podoba. Trzeba jednak pamiętać o zasadzie, że mniej znaczy więcej, bo łatwo zrobić sobie nim krzywdę. Dosłownie muskam pędzlem jego powierzchnię w opakowaniu i to już wystarcza. Dlatego podejrzewam, że życia mi nie starczy, żeby go zużyć, ale przecież nie o zużywanie a o używanie chodzi :)

Proszę nie zważajcie ma moje skórne niedoskonałości, nie tuszowałam ich na zdjęciach, bo przecież nie o to tu chodzi ;)
To, co mi się w nim podoba poza kolorem to jego trwałość. Wytrzymuje ze mną cały dzień, owszem pod koniec zaczyna się ścierać, ale robi to równomiernie. Polecam go wszystkim, którzy podobnie jak ja, dopiero zaczynają przygody z różami i chcą popróbować jak go nakładać itp. Myślę, że bardziej wybredne policzki również nie będą zawiedzione ;)

Na koniec chciałabym się zapytać o waszych różanych faworytów, coś czuję, że Inglot będzie tutaj przeważał ;) Ten produkt narobił mi smaka na więcej różanych kosmetyków ;)

czwartek, 12 kwietnia 2012

Bo promocja w Rossmannie była

Nie planowałam żadnych zakupów, ale przy okazji wizyty w centrum handlowym nie mogłam nie zajrzeć do Rossmanna i Natury. Zbyt wiele nie kupiłam,  moje nowe nabytki pokazuję Wam głównie po to, żeby przekazać informację o promocji na olejki i mleczka Alterry :) Wszyscy je zachwalali, więc musiałam sprawić sobie własną buteleczkę ;)

  • mleczko do ciała wanilia i cytryna Alterra- za 250ml zapłaciłam 7zł zamiast 11zł. Już mam dzięki temu 4zł na pół nowego lakieru do paznokci ;) Pachnie obłędnie, jednak trochę czasu minie zanim się do niego dobiorę, to moje 6 mazidło w kolejce (a już był moment, że miałam tylko dwa...). Ma przyjemny skład i ogólnie cieszy moje oko i nos :) Miałam kiedyś wersję tego mleczka z liczi i brzoskwinią i działanie miało rewelacyjne, niestety zapach mi nie podszedł :(
  • olejek do ciała awokado i granat Alterra- za buteleczkę o pojemności 100ml zapłaciłam 12zł zamiast 15zł. 3zł zostały przekazane na drugą połowę lakieru do paznokci ;) Kupiłam go tylko po to, żeby stosować na włosy. Zapach ma specyficzny, czasem mam wrażenie, że pachnie jak sos winegret, czasem nie mogę się nadziwić jaki jest słodki. Będę go używać na zmianę z moją ukochaną Vatiką kokosową. 
  • dwufazowy płyn do demakijażu Delia- od dawna miałam na ten płyn ochotę. Kosztował 8zł za 210ml i jest to jego cena regularna, czyli za tę samą cenę, co pozostałe dwufazówki otrzymujemy dwukrotnie większą objętość. Oby się spisał :)
  • lakier Catrice w genialnym odcieniu 800 Heavy Metellilac- jeszcze go nie wypróbowałam, na chwile obecną nie mogę się na niego napatrzeć, kolor jest w 200% mój :)
  • drapieżna kosmetyczka H&M- poprzednia kosmetyczka wołała o pomstę do nieba więc zainwestowałam całe 10zł w nową :) Nie jestem typem panetro/wężo/zeberko lubym jednak ta saszetka wpadła mi w oko :)

poniedziałek, 9 kwietnia 2012

Ulubieńcy ostatnich miesięcy

Dawno nie było u mnie wpisu o ulubieńcach kosmetycznych danego miesiąca. Postanowiłam więc zebrać wszystkie te produkty, które w ostatnich tygodniach najbardziej mi przypadły do gustu. Uwielbiam czytać takie wpisy u innych więc sama uraczę Was czymś od siebie ;)


  • tonik Lirene do cery normalnej i mieszanej- mój ulubiony tonik. Pisałam o nim niedawno, bardzo się polubiliśmy, moja buzia za nim przepada. Świetny produkt w niskiej cenie, godny polecenia każdemu, kto lubi co jakiś czas odświeżyć sobie skórę twarzy. 
  • żel pod oczy i na powieki ze świetlikiem i chabrem bławatkiem Flos-Lek- wybawienie dla osób, które tak jak ja muszą długie godziny spędzać przed komputerem. Trzymam go zazwyczaj w chłodnym miejscu, żeby aplikacja była jeszcze przyjemniejsza. Przynosi natychmiastową ulgę i pomaga zmiejszyć opuchliznę po ciężkiej nocy.
  • podkład Rimmel Match Perfection- jak dla mnie to najlepszy podkład z jakim miałam do czynienia. Bardzo lubię po niego sięgać, bo wtedy wiem, że moja twarz przez długie godziny będzie się dobrze prezentować. 
  • kokosowy olejek Vatika- ten produkt mogę śmiało określić odkryciem tysiąclecia. Nic nie robi tak dobrze moim włosom jak on, poświęcę mu osobną recenzję, bo jest tego wart. Ba, należy mu się jakaś pieśń pochwalna, pomnik i nazwa ulicy. Fajnie byłoby mieszkać przy Olejku Kokosowego Vatiki. Zapachu opisywać nie będę, bo żadne słowa nie są w stanie oddać tego jaki jest cudowny. No po prostu miłość.
  • żelowy eyeliner essence- od kiedy stałam się posiadaczką eyelinera w słoiczku nie sięgam już po te w kałamarzu. Tym operuje mi się o niebo przyjemniej, lubię efekt jaki daje, czasem tylko on wystarczy, żeby oko prezentowało się pięknie. Ma tylko jeden minus, dziada cholernie ciężko zmyć ;/
  • holograficzny cień Wibo- pokazywałam Wam niedawno jaki daje efekt. Dalej namiętnie z niego korzystam, miłość kwitnie. To jeden z moich 5 ulubionych cieni do powiek :)
  • lakier Sensique Frozen Berries- pokazywałam Wam go wczoraj i widziałam, że spodobał się on równie mocno jak mnie :) Chyba nie ma co tu za dużo komentować, zdjęcia mówią same ze siebie :)
  • lakier do paznokci Miss Sporty 404- zdecydowany ulubieniec. Piękny kolor, ekspresowo wysycha, 2 warstwy zapewniają idealne krycie, jest wytrzymały- czego chcieć więcej :)
  • masło do ust The Body Shop z serii Chochomania- ten produkt ląduje tutaj głównie za względu na zapach, bo jego właściwości pozostawiają sporo do życzenia. Pachnie tak genialnie, że sięgam po niego tylko po to, żeby wsadzić w niego nosa kilka razy dziennie. 
  • szczotka "zabójca" do masażu- prawdziwy killer cellulitu i niezbyt jędrnej skóry. Od kiedy szczota ta gości w mojej łazience nie kręcą mnie żadne peelingi. 
Miałyście coś z moich ulubieńców? Co u Was sprawdziło się w ostatnim czasie? Z chęcią dowiem się o czymś nowym :)

niedziela, 8 kwietnia 2012

Święta świętami, paznokcie muszą być zrobione

Jeden z moich najulubieńszych lakierów do paznokci w ostatnim czasie to Frozen Berries od Sensique. Pochodzi on z kolekcji Fantasy Glitter i ma numer 213. Zapłaciłam za niego na promocji w Naturze 3,5zł. Cena powala na kolana, szczególnie biorąc pod uwagę to jak prezentuje się na paznokciach. 




Zmywanie może przyprawić o zawrót głowy, jednak wystarczy kawałek folii z kuchni i żaden brokat nam nie straszny :) Dodatkowo zaprezentuję Wam mój ulubiony pierścionek, który już 3 razy był klejony, ale czego więcej mogę wymagać od ceny 8zł na przecenie w KappAhlu? ;)



Ostatnio zrobił się ze mnie większy maniak biżuteryjny niż kosmetyczny ;) Najnowsze nabytki pokażę Wam jak tylko przyjdzie do mnie wszystko co zamówiłam via allegro ;)

Miłego dnia i pamiętamy, nie objadamy się za mocno ;)

piątek, 6 kwietnia 2012

Saga o kremowym podkładzie w żelu Rimmel Match Perfection odcinek 4782

Podejrzewam, że części z Was może już się robić słabo na widok tego produktu. Jakiś czas temu jego recenzje pojawiały się jak grzyby po deszczu, początkowo były to same zachwyty, później zaczęły się złorzeczenia, aż doszło do takich niedobitków jak ja, które zaopatrzyły się w niego grubo po największym bumie ;)

Kremowy podkład w żelu Rimmel Match Perfection możemy dostać praktycznie w każdej drogerii. Gama kolorystyczna jest wąska, sama miałam problem z tym, żeby dopasować kolor dla siebie, w końcu padło na 103 true ivory, czyli drugi najjaśniejszy. Jego cena to około 30zł za 18ml, jednak ja kupiłam go na promocji na Naturze za 23zł.



Forma słoiczka jest dość nietypowa dla tego typu produktu, ale nie wyobrażam sobie zapakować go do niczego innego biorąc pod uwagę jego konsystencję. Już teraz widzę, że jak podkład zacznie się kończyć, to będę mieć niemałe problemy z jego wydobyciem, szczególnie z brzegów słoiczka- ktoś totalnie nie przemyślał sprawy.


Po odkręceniu niebieskiej nakrętki ukazuje nam się białe wieczko. Moim zdaniem to świetna rzecz, ponieważ dzięki temu produkt nie dostaje się do nakrętki i nie brudzi przez to wszystkiego naokoło. Mam raczej krótkie paznokcie i nie mam problemów z podniesieniem go, jednak wiem, że wiele osób się żaliło na to, że białe wieczko utrudnia im dostanie się do środka. 


Podkład próbowałam nakładać pędzlem oraz gąbeczką, jednak najlepiej mi się nim operuje aplikując go palcami. Ma specyficzną konsystencję, jednak lubię jego dotyk (jakkolwiek to nie zabrzmi...). Trzeba się jednak sprężać przy rozcieraniu i zrobić to w miarę dokładnie, ponieważ w przeciwnym razie zrobią nam się smugi. Właśnie z tego powodu wolę palce, ponieważ pędzlem to się miziam w nieskończoność ;) 

Jeśli chodzi o krycie to oceniam je na średnie. Z racji tego, że mam na twarzy różne ślady po niedoskonałościach to nakładam zawsze dwie cienkie warstwy tego cuda, rewelacyjnie wyrównują mi one koloryt skóry. Nie ukryją w pełni rozwiniętych brzydali, które czasem wyskakują nam na twarzy, ale w tym celu sięgam zawsze po korektor. Podkład ten bardzo dobrze współpracuje z moim korektorem z Bell tak a propos ;)


Kolor, który mam bardzo dobrze mi przypasował i muszę przyznać, że dawno nie miałam podkładu, który dawał mi taki komfort noszenia. Na mojej normalnej skórze trzyma się bez zarzutu przez wiele godzin, używam na co dzień pudru bambusowego i o żadnym świeceniu nie może być mowy. Odradziłabym go jednak tym z Was, które mają bardzo suchą skórę. W mojej ocenie jest to produkt bardzo wydajny, maluję się prawie codziennie i po niecałych dwóch miesiącach zużyłam mniej niż połowę. 

Skrajne opinie na jego temat są tylko i wyłącznie potwierdzeniem tego jaki różne potrzeby ma każda z nas ;) Jak łatwo się domyślicie przyłączam się do grupy jego fanów i z pewnością sięgnę po niego jeszcze nie raz ;)